Chciałbym zacytować fragmenty artykułu "Warto być przyzwoitym", który ukaże się w jutrzejszej "Gazecie Polskiej". Jego autor Jacek Kwieciński doskonale oddaje to, co sam myślę o przemianach w Polsce w ciągu ostatnich kilkunastu lat oraz to, jak ważnego wyboru będziemy dokonywać już w niedzielę. Ujawnione dzisiaj przez CBA materiały o skorumpowanej, zdemoralizowanej do szpiku kości i oszalałej na punkcie pieniędzy posłance PO to nic w porównaniu z tym, o co tak naprawdę toczy się gra..
Warto być przyzwoitymMożna nie być żadnym entuzjastą PiS, ale za czasami po Okrągłym Stole nie przepadać jeszcze bardziej. Można nie aprobować różnych posunięć PiS, tyle że oprócz tej partii nie ma nic. Żadnej alternatywy, żadnej możliwości uniknięcia rządów rzekomo jedynie wskazanych, jedynie poprawnych. Wyczekiwanych przez „Gazetę Wyborczą”, „Politykę”, „Trybunę” i „Der Spiegel” wszystkich krajów. Przez soc-liberalnych postępowców całej Europy. Trzeba to sformułować wprost, bez ogródek, bo praktycznie wszystkie media, choć z pewnością różnie motywowane, ową podstawową kwestię bądź ignorują, bądź zamazują.
Platforma – własność Tuska – nigdy, ale to nigdy na żaden sojusz z PiS nie pójdzie. Woli postkomunistów, podobnie jak we wczesnych latach 90. unici woleli potomków PZPR od solidarnościowych prawdziwych antykomunistów – „radykalnych” i z założenia „awanturniczych”. Taki mamy wybór.
Pisma i dziennikarze, np. anglosascy, mają zwyczaj ogłaszania przed wyborami, kogo popierają („endorse”) – u nas obowiązuje raczej zasada „słodkiej tajemnicy”. Z pełną świadomością łamię ją. I bodajże po raz pierwszy tak oficjalnie i bez skrępowania deklaruję: będę głosował na PiS. W dużej mierze właśnie dlatego, że inne alternatywy są koszmarne. Zapewne do końca życia nie doczekam powstania „ukochanej partii”, tj. takiej, która we wszystkich sprawach i dziedzinach podzielałaby moje poglądy. Ale to też nie ma dziś znaczenia.
Nie będę głosować tak, aby zadowolić tygodnik „Polityka” i stację TVN. Jest to po prostu wykluczone. Niewyobrażalne.
Jakiś czas temu dostałem list od Czytelnika, który po prostu napisał, że
PiS desowietyzuje kraj. Wiem, że kroki czynione w tym kierunku zaczęły być nie w pełni konsekwentne, a o antykomunizmie mało już kto mówi. Ale samo
przywracanie pamięci, wagi patriotyzmu, prawdy o przeszłości, stawianie się możnym naszego świata, rozbudzanie odczucia dumy z tego, że jesteśmy Polakami, już to jest niezmiernie ważnym elementem dekomunizowania naszego kraju. Jest nową, od 18 lat wyczekiwaną jakością. Podobnie jak
zakwestionowanie (tylko zakwestionowanie) dotychczasowej hierarchii tzw. elit, ukształtowanej jeszcze za czasów PRL, utrwalonej przez Okrągły Stół i michnikowszczyznę. Czas był na to najwyższy. Furia i amok, w jaki wpadły z obawy o utratę swej dominacji, najlepiej o tym świadczą. Boją się Polaków, boją się demokracji.
Tusk zaczął ostatnio wzywać do „porządku”. Tymczasem demokracja to właśnie „nieporządek”, kłótnie i spory, w których wszystkie głosy, wszystkie poglądy są równoprawne.
Akurat przeciwnie niż dudni dominująca propaganda grozi nam powrót do demokracji reglamentowanej, dozowanej, w której wyłącznie „namaszczeni” decydują o losie, a nawet wskazanym światopoglądzie maluczkich. Co to jest demokracja reglamentowana? Znakomicie ujął to prof. Zdzisław Krasnodębski. To system, w którym niezależnie od tego, jak się głosuje i kto dochodzi do władzy, mało lub zgoła nic się nie zmienia. Tj. politykę zagraniczną prowadzi się, jak Geremek przykazał, politykę kulturową i historyczną jak Adam Michnik, politykę prawną jak Andrzej Zoll, a politykę gospodarczą, jak Leszek Balcerowicz. Innymi słowy jest to
demokracja „Gazety Wyborczej” – a każdy, kto ma zdanie odmienne, musi siedzieć cicho, bo jest głupi (a zapewne i – podły), niewystarczająco europejski, zacofany i zaściankowy. Trudno o większą, antydemokratyczną pogardę wobec myślących inaczej, a mówiąc szerzej – wobec społeczeństwa w ogóle.
Serwowane nam bezustannie linie sporu o Polskę są fałszywe. Podział między wielbicielami pierwszych kilkunastu lat RP z jej zakłamaniem, hipokryzją, amnezją (rozmyślnie nie piszę tu o korporacjach, oligarchii, korupcji itp.) a tymi, którzy wręcz dusili się w tej atmosferze, przebiega wzdłuż całego społeczeństwa, wszystkich jego warstw i stanów, majątkowych, wykształceniowych, wiekowych, dzielnicowych. Tyle że
panująca tak długo, namaszczona przez samą siebie elitka była i jest najbardziej, wręcz ogłuszająco krzykliwa. Uważa, uzurpatorsko, że tylko ona, po wsze czasy, na zawsze, ma monopol na rację. Że reprezentuje „opinię publiczną”. Tymczasem niezależnie od zindoktrynowania części tej ostatniej, właściwie chodzi, jak to kapitalnie ujął Maciej Rybiński, nie o „opinię publiczną” a o opinię towarzyską. Nie jest to oczywiście wyłącznie fenomen polski.
Amerykanka Laura Ingraham tak pisze o najbardziej hałaśliwych „autorytetach” w swoim kraju: „Bójcie się, bójcie się bardzo, gdy [owa] elita zaczyna operować frazą «wolność słowa». Przywołuje ją wtedy, gdy chce wam zamknąć usta. «Wolność słowa» pojmuje jako swe udzielne, naturalne prawo do obrażania was, poniżania, do wykpiwania waszych wartości, tego, co jest dla was najważniejsze. A wszystkie próby protestu kwituje wrzaskiem o «cenzurze»”. Zważmy, że pisze to autorka z kraju, gdzie pluralizm ma się jeszcze nieźle, gdzie na masochistyczne absurdy głoszone przez szacownych profesorów Harvardu, sławy Hollywoodu i gwiazdy rapu duża część wyborców nie zwraca żadnej uwagi.
A my żyjemy wciąż w postkomunizmie, systemie, w którym wpływy „autorytetów” i elektronicznych przekaziorów są nadal znaczne. Słowa L. Ingraham można rozszerzyć na demokrację jako taką, na całe życie społeczne, wszystkie jego aspekty. Hipokryzja i obłuda przeróżnych „inżynierów dusz” po prostu przechodzi pojęcie. Bez mała wszystkie zbitki propagandowe, jakimi się posługują, można odwrócić przeciw nim. Prawie wszystko, co wywrzaskują, to demagogia lub opis rzeczywistości wirtualnej.
Ilustracja: YarrokPlatforma Obywatelska jest ich ugrupowaniem.
Specjaliści od wyzwisk, od bezustannego bluzgu uskarżają się, że to oni są okładani retorycznymi cepami przez rywali, wyróżniający się, i to już od czasu rozstrzygnięcia poprzednich wyborów, chamstwem bez granic ogłaszają się dżentelmenami, bojący się społeczeństwa, mający głęboko w pogardzie zwykłego człowieka, oskarżają o pogardę innych. Chociażby pośrednie podżyrowanie tej hipokryzji, buty, obłudy, mentorskiego narcyzmu – ubliżałoby mi.
Przeglądałem materiały z wczesnych lat 90. –
podobieństwa z dniem dzisiejszym, zarówno co do amoku/histerii, jak i linii, której absolutnie trzeba się trzymać, były wręcz uderzające. Wtedy był obywatelski komitet, teraz jest obywatelska platforma. Wówczas Jacek Kuroń ogłaszał, że dopuszczenie do uzyskania znaczących wpływów kogokolwiek poza jego środowiskiem i reformatorami z PZPR byłoby dla Polski tragiczne. Co słyszymy dzisiaj? Przyznam tu, że osobistą przykrość sprawił mi widok okładki jednego z numerów „Trybuny”. Obok siebie, na tzw. zajawkach, pomieszczono opinię senatora PO, Krzysztofa Piesiewicza (idiotyczną i absurdalną: „Polska poza Europą”) oraz zapowiedź hagiografii komunistycznego zbrodniarza pt. „Epitafium dla Che”. Z mecenasem Piesiewiczem należałem w początku lat 90. do grupy, stowarzyszenia (Czesława Bieleckiego), sprzeciwiającego się formującemu się wówczas
monopolistycznemu dualizmowi władzy. To, iż kiedyś będzie głosił potrzebę jego repety, że będzie to czynił w „Trybunie” i w dodatku obok peanu na cześć symbolu wielbionego przez „moralistów unurzanych we krwi”, nie przewidywałem w najczarniejszych snach. Podobni ludzie tylko wtedy odzyskają rozsądek, jeśli raz jeszcze dostaną po łapach. Nie on pierwszy i nie ostatni eksponuje się w „Trybunie”.
Owo odrzucenie podstawowych standardów przyzwoitości i tak ohydne kumanie się z post (?) komunistami niezwykle przygnębia. Okładka niedawnego numeru „Polityki” głosi: „Tusku musisz”.
Miałbym wesprzeć marzenia przeróżnych "Trybun", "Polityk" i postkomunistycznych propagandzistów? Uchowaj Boże!