niedziela, 30 maja 2010

Go arround zarejestrowany przez kamerę "101-ki"

Okazuje się, że na kadłubie samolotu Tu-154M nr 101, który uległ katastrofie w Smoleńsku, była zainstalowana kamera wideo. Umieszczona była w dolnej części kadłuba i pokazywała to, co znajduje się przed samolotem nieco z dołu. Obraz z kamery był prezentowany na monitorze w saloniku prezydenckim. Tak przynajmniej twierdzi marek156, który umieścił na YouTubie filmy zarejestrowane tą kamerą.

Nasuwa się więc pytanie, czy podczas tragicznego lotu kamera była włączona a obraz z niej również rejestrowany. Na prezentowanych przez marka156 filmach możemy obejrzeć m.in. manewr go arround, czyli rezygnacji z lądowania i odejścia na drugi krąg, który powinien zostać wykonany także w Smoleńsku. Zabrakło jednak kilku metrów..





środa, 26 maja 2010

Niewyobrażalna brawura pilotów

Dzisiaj w Trójce, w programie o katastrofie w Smoleńsku, wypowiadał się Edmund Klich. Odpowiadając na pytanie o to, do jakiej wysokości piloci odliczali wysokość podczas podejścia do lądowania, zdradził, że.. "do 20 metrów". Klich powiedział też, że korzystali przy tym z radiowysokościomierza. Piloci nie widząc pasa nie powinni schodzić poniżej tzw. wysokości decyzyjnej, która wynosiła 100 metrów (różne źródła podają minimalną wysokość decyzyjną dla tego lotniska i samolotu na 100 do 120 metrów).

Nie powinni też korzystać z radiowysokościomierza, bo nie pozwalał na to teren przed lotniskiem. Znajdujący się na podejściu jar sprawił, że korzystając z RW samolot "ślizgał się" po opadającym zboczu doliny, by za parenaście sekund mieć przed nosem wynoszące się przeciwległe zbocze.



Piloci oczywiście tego nie widzieli, bo była mgła. Nie widzieli pasa, nie widzieli ukształtowania terenu, które stało się dla nich śmiertelna pułapką. Zorientowali się dopiero wtedy, gdy zaczęli ciąć pierwsze gałęzie i drzewa na zboczu..




Z prowadzonego w ten sposób podejście do lądowania wynika jednoznaczny wniosek o błędnym, ekstremalnie brawurowym pilotażu. Piloci złamali procedury podejścia - schodzili do lądowania mimo, że nie były zachowane minima widoczności przy określonych pomocach nawigacyjnych. Nie znali też ukształtowania terenu przed pasem, czyli nie przygotowali się do lotu. Jeśli się nie przygotowali, mogli sprawdzić profil terenu na mapach, wykonując dodatkowy krąg nad lotniskiem. Ale nie zrobili nawet tego..

Foto: Siergiej Amielin

środa, 19 maja 2010

MAK usypia

Dzisiejszą konferencję Międzypaństwowego Komitetu Lotnictwa (MAK) można zamknąć jednym zdaniem: wszystkie ewentualne przyczyny, które mogłyby chociaż ocierać się o Rosjan lub Rosję zostały jasno i wyraźnie wykluczone. W skrócie. Bezbłędnie działała rosyjska obsługa lotniska. W najwyższym porządku znajdowało się rosyjskie lotnisko w Smoleńsku, które było wcześniej sprawdzane. Samolot Tu-154, jak wiadomo rosyjskiej produkcji, był nawet w tak świetnym stanie, że można to było stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, nie badając żadnych jego części z wyjątkiem czarnych skrzynek. No i zamach też jest wykluczony (bo to przecież teren Rosji).

Natomiast ewentualne przyczyny leżące po polskiej stronie zostały przedstawione w jak najszerszym spektrum. Począwszy od błędnej decyzji pilota, który mimo ostrzeżeń z różnych źródeł lądował, poprzez braki w systemie szkolenia w 36 SPLT (brak ćwiczeń na symulatorach), skończywszy na złym prawie lotniczym, w którym brak expressis verbis zapisów, że kapitan statku powietrznego jest jego "panem" (Copyright: Edmund Klich).

Większość konferencji tej niby komisji do badania wypadków lotniczych kręciła się wokół obecności osób trzecich w kokpicie, co po pierwsze wiązało się z nieprzestrzeganie oczywistych dla Rosjan procedur i ewentualnymi naciskami. A jeśli nie naciskami, to przynajmniej zestresowaniem załogi wywołanym przez pasażerów. Wpływ na katastrofę, jak stwierdziła przewodnicząca MAK, mogły mieć także rozmowy telefoniczne i SMS-y wysyłane przez pasażerów. Mimo, że samolot był wyposażony w specjalny przekaźnik do obsługi telefonów komórkowych.

I na koniec ciekawostka: MAK certyfikuje zakłady lotnicze (m.in. te, w których remontowany był nasz Tu-154). Certyfikuje też lotniska (tego w Smoleńsku akurat nie). Jeden z dziennikarzy obecnych na konferencji zauważył, że MAK, badając wypadki lotnicze, nigdy nie orzekł o błędach w wyposażeniu czy obsłudze lotniskowej, ani błędach technicznych samolotu, lecz zawsze stwierdzał błędy załogi..

sobota, 15 maja 2010

Piloci działali niewłaściwie i nieprofesjonalnie

Edmund Klich, szef Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, stwierdził, że piloci rządowego tupolewa, który rozbił się w Smoleńsku, działali niewłaściwie i nieprofesjonalnie. Klich zwraca co prawda uwagę na szerszy kontekst: szkolenia pilotów, uregulowań prawa lotniczego, a nawet wadliwych być może badań innych wypadków lotniczych, to sprawa się już rypła. Cała wypowiedź Klicha na ten temat brzmi:

"Jeśli będziemy oceniać tylko działania pilotów, to cały ten system wyszkoli następnych, a w danym wypadku piloci działali nieprofesjonalnie, bo gdyby działali profesjonalnie, to nie powinno dojść do wypadku. - Jeśli skoncentrujemy się na działaniu pilota, to wnioski będą bardzo płytkie. Trzeba sprawdzić cały system, który - mówiąc nieładnie - wyprodukował tego pilota, przygotował do działania w sposób niewłaściwy."

Szef PKBWL stwierdził też, że "z całą pewnością samolot był sprawny - ani nie było sygnalizacji na urządzeniach, ani załoga nie zgłaszała żadnych problemów. W kabinie nie było żadnych rozmów, z których by wynikało, że załogę coś zaniepokoiło; że coś się dzieje. Z całą pewnością można powiedzieć, że samolot był sprawny"

Po tych wypowiedziach trudno mieć jeszcze złudzenia co do bezpośredniej przyczyny katastrofy w Smoleńsku. Co prawda Klich nie stawia jeszcze kropki nad i, ale trudno wyciągać inny wniosek niż to, że mamy do czynienia z tzw. CFIT. Czyli kontrolowanym (choć oczywiście niezamierzonym) przez pilotów lotem ku ziemi, w wyniku którego następuje rozbicie w pełni sprawnego samolotu.

wtorek, 11 maja 2010

W smoleńskim błocie

Miesiąc po katastrofie, w miejscu gdzie rozbił się rządowy tupolew z prezydentem RP na pokładzie, reporterzy "Faktu" znaleźli części jednego z najważniejszych przyrządów nawigacyjnych - radiokompasu. To na podstawie wskazań radiokompasu, który odbiera sygnały radiolatarni, ustalany jest kurs samolotu. Jeśli lotnisko nie ma żadnego systemu wspierającego lądowanie, a tak najpewniej było 10 kwietnia 2010 na Smoleńsk Siewiernyj, radiokompas jest jedynym urządzeniem, które pozwala ustalić właściwy kierunek podejścia do lądowania (wyznacza oś pasa).

Z tego co ustalił "Fakt", znaleziona część


jest tzw. tabliczką abonencką, na której nawigator przełącza źródła sygnału. Po aktualnym ustawieniu przełączników widać będzie, z jakim źródłem nawigator usiłował się łączyć przed samą katastrofą i jakie komunikaty odbierał. Nie trzeba specjalistycznej wiedzy, żeby domyślić się, jak bardzo istotny to może być dowód przy określaniu przyczyn katastrofy.

To, że tę część znaleźli dziennikarze jest kolejnym dowodem na to, że śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej jest prowadzone skandalicznie niedbale. A przecież wcześniej pojawiało się mnóstwo sygnałów o tym, że na miejsca katastrofy znajdowane są przez dziennikarzy i osoby postronne kolejne fragmenty samolotu. To tylko jedna z relacji..



Jeżeli miesiąc po katastrofie znajdowane są tak istotne części, to chyba możemy zapomnieć o tym, że kiedykolwiek poznamy prawdziwe przyczyny katastrofy. Widać przynajmniej to, że rosyjscy śledczy, którzy są gospodarzami postępowania nie dochowują należytej staranności. Może mają takie standardy, ale mogliby je podnieść z uwagi na szczególny tym wypadku, w którym ginie prezydent obcego państwa i kilkudziesięciu przedstawicieli jego elity. Ewidentne jest też to, że polskiemu rządowi i p.o. prezydenta w ogóle nie zależy na tym, aby ten stan rzeczy zmienić. To postępowanie haniebne, niegodne najwyższych przedstawicieli państwa polskiego.

niedziela, 9 maja 2010

Gaspadin Klich na tropie

Gaspadin Klich, tak pieszczotliwie zwracał się do szefa Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych i akredytowanego premier Putin, po powrocie z Moskwy udziela się dużo w mediach. W sposób kategoryczny wyklucza niektóre potencjalne przyczyny katastrofy, jak zamach czy usterki techniczne. Te ostatnie Edmund Klich wykluczył już na pierwszej konferencji prasowej po powrocie z Moskwy. Potwierdził to w wywiadzie dla TVN24: "zapisy rejestratorów dotyczące techniki jasno określają, że nie było żadnych problemów z techniką", "załoga takich problemów nie zgłaszała."

Kokpit Tu-154M
Kokpit Tu-154M

Akredytowany powiedział też, że "gdyby był to zamach, inny byłby m.in. rozrzut szczątków. - Ja znam przebieg lotu, to też wyklucza zamach". Stwierdza ponadto, że na katastrofę nie miały wpływu osoby trzecie, czy raczej piąte (bo w kabinie jest czterech członków załogi), które znajdowały się w kabinie pilotów podczas lotu. Ostatni goście byli bowiem kilkanaście albo i więcej minut przed katastrofą, więc tu zgoda, że nie mogli się oni do niej bezpośrednio przyczynić.

Natomiast stwierdzenia gaspadina Klicha, w których bez żadnych wątpliwości wyklucza zarówno zamach jak i usterki techniczne samolotu, uważam za co najmniej dziwne. Bo na tym etapie badań, niecały miesiąc po katastrofie i kiedy wrak samolotu jest praktycznie nietknięty przez żadną komisję, wykluczyć tego przecież na zdrowy rozum nie można. Jeśli nawet nie stwierdzono śladów ładunków wybuchowych, to przecież zamach nie ogranicza się do podłożenia bomby. Dziwne jest też wykluczanie usterki samolotu, podczas gdy jego szczątki leżą jeszcze niezbadane na płycie lotniska. Nie mówiąc o tym, że niektóre części trafiły przecież w prywatne ręce.

Nie doszukując się w wypowiedziach Edmunda Klicha spisku, czy też nieodpowiedzialności lub przynajmniej pochopności, wyciągam z nich jeden istotny wniosek. Skoro Klich wyklucza albo bagatelizuje wymienione wyżej przyczyny katastrofy, oznacza to że inna przyczyna jest bardzo wyraźna. Klich oczywiście zna tę przyczynę, ale jej nie zdradzi, bo musi zachować lojalność wobec Rosjan jak sam mówi. My możemy się domyślać, ale w grę wchodzi tylko błąd pilotów, albo kontrolera.