niedziela, 27 grudnia 2009

Mój skarb

Myślałem, że takie przypadki zdarzają się tylko w filmach czy w opowiadaniach dla dzieci ;). A jednak przydarzyło się to mi, staremu koniowi, niespecjalnie nawet z braku czasu mogącemu sobie pozwolić na lekturę książek. To nic wielkiego, ale pamiętać o tym będę do końca życia. Być może "do końca życia" zabrzmiało groźnie, więc chciałbym uspokoić, że zdarzenie jest z gatunku zaskakujących, ale przyjemnych.

Kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia postanowiłem sobie zrobić mały prezent na urodziny. Przechodząc w drodze z pracy obok antykwariatu na Powiślu wypatrzyłem w jego witrynie "Pisma Zbiorowe" Józefa Piłsudskiego. Po dłuższej chwili przyglądania się przez szybę nie miałem wątpliwości, że to wydanie przedwojenne, a nie jakiś reprint. Na wystawie był tom X, co sugerowało, że tomów jest co najmniej dziesięć. W pierwszej chwili pomyślałem sobie, że fajnie by było mieć te pisma na półce, jednakowoż kosztują pewnie nie mało. Choć wyraźnie podniszczone, ale ponieważ tomów jest aż tyle, to nawet gdy jeden nie kosztuje wiele, trzeba to pomnożyć przez dziesięć. Oględziny wewnątrz antykwariatu wykazały spore ślady czasu - utlenienia i zżółknięcie papieru, sfatygowane okładki, niestety miękkie. Cena była jednak zachęcająca. A co ciekawe, po sprawdzenia na Allegro - przeszło połowę niższa od wirtualnych aukcji tej pozycji.

Zastanawiając się około tygodnia - brać czy nie brać - poszedłem w końcu prawie zdecydowany żeby "Pisma" zakupić. Nie zdążyłem jednak zgromadzić wymaganej sumy. Ponieważ pora była późna, a bankomatu w pobliżu nie było, nie pozostawało nic innego jak się potargować. Krakowskim targiem udało mi się zbić cenę o ok. 30 procent, więc zadowolenie z zakupu było podwójne. Wysupłałem dosłownie ostatnie pieniądze z różnych zakamarków plecaka, ale były to naprawdę drobne.



Już w domu zacząłem dokładnie przeglądać mój nowy nabytek. Dziesięć tomów "Pism", które trzymałem właśnie w rękach, zostały wydane w 1937 roku przez Instytut Józefa Piłsudskiego. Zawierają wszystkie opublikowane do tego czasu dokumenty Marszałka. Są też zdjęcia, faksymilie listów i mapy.





Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy w jednym z tomów natknąłem się na oryginalną ulotkę reklamową wydawcy, zachęcającą do zakupu innych pozycji z 50-procentową obniżką dla prenumeratorów "Pism". Dowiedziałem się tym samym, ze "Pisma" były dystrybuowane na zasadach subskrypcji.





Po znalezieniu złożonej ulotki zacząłem uważniej przewracać strony. Niektóre nie są jeszcze nawet rozcięte. Jak się zaraz okazało, stanowiło to doskonałą "skrytkę" dla.. pocztówki, którą znalazłem w tomie VII. Kiedy ją zobaczyłem, serce oczywiście mi mocniej zabiło. Chwila zastanowienia, czy to może być pocztówka przedwojenna, bo widoczek nie dawał ku temu jednoznacznej wskazówki..



Odwracam pocztówkę i widzę stempel pochodzący z Druskiennik a to przecież Kresy! Resztkę wątpliwości pozbawił mnie znaczek, na którym widnieją napisy Poczta Polska i "Lwów - Uniwersytet." To był jeden z tych niewielu momentów w moim życiu, kiedy przeżywałem wielkie, pozytywne zaskoczenie. Bo to przecież jakbym znalazł skarb.



Dzięki tej pocztówce dowiedziałem się, kto był w II RP pierwszym właścicielem "Pism", które teraz kupiłem. Bo pocztówka najprawdopodobniej była do niego adresowana. Jeśli tak, to prenumeratorem "Pism" był pułkownik K. Sołtan. Mieszkał w Skarżysku Kamiennej, a pocztówka była adresowana do jego miejsca pracy: Wytwórni Węgla Aktywnego. Kto słał pozdrowienia z Druskiennik niestety nie wiem, bo podpis jest nieczytelny. Wiem tylko, że napisał je 4 października 1937 roku.

Pocztówka z Druskiennik do pułkownika Sołtana była najpewniej przez 72 lata przez nikogo nie ruszana, dobrze schowana między stronicami "Pism Zbiorowych" Marszałka Piłsudskiego. Aż wziąłem ją do ręki ja. Fajne to uczucie..

niedziela, 6 grudnia 2009

Mój pierwszy Nordic-Walk

Od kilku lat myślałem o kupnie nart biegowych. Powstrzymywał mnie brak śniegu i nadmiaru funduszy. Wydanie prawie tysiąca złotych po to, aby użyć sprzętu przez miesiąc, w porywach dwa w roku nie wchodziło w rachubę. No więc, skoro nie mogą być narty, to może same kijki? Chodzi oczywiście o kijki do uprawiania tzw. Nordic-Walkingu, którą to formę rekreacji uprawia w Skandynawii bardzo wiele osób. Co jest zresztą zrozumiałe, bo jeżdżą tam dużo na nartach.

W Polsce o Nordic-Walkingu dopiero zaczyna być słychać. Ktoś, kto mieszka nieopodal lasu jak ja nie mógł nie zauważyć zwiększającej się z miesiąca na miesiąc liczby osób chodzących z kijami. Nie ukrywam, że kiedy je pierwszy raz zobaczyłem jakieś dwa lata temu, to myślałem, że to jakaś forma lasek dla osób z problemami z kręgosłupem. Jednak osób takich spotykałem coraz więcej, i choć nie byli to ludzie młodzi, to zaczęło mi to już wyglądać niemal wyczynowo. Wszyscy zasuwali bowiem z tymi kijkami jak małe samochodziki.

Zerknąłem więc z miesiąc temu do Internetu, gdzie o Nordic-Walkingu aż huczy. W końcu to niezły biznes, bo kijki można sprzedać przecież niemal każdemu i to w każdym wieku. Wydatek jednak niewielki, więc postanowiłem, że spróbuję i ja. Nastawiony byłem sceptycznie, bo w końcu mam za sobą parę lat chodzenia na siłownię, kung-fu i tym podobnych rzeczy ;), a tu nagle miałbym wziąć do rąk dwa niepozorne, leciutkie kijki. Co gorsza, niektórzy mówili, że to.. "kijki dla seniorów". Za seniora się jeszcze co prawda nie uważam, ale na siłownię to już mi się chodzić za bardzo nie chce, i a kasy by mi było szkoda. A ponieważ znam ścieżki, gdzie żaden z wyczynowców mnie nie zobaczy, więc postanowiłem zakupić to jedyne niezbędne do uprawiania tego sportu akcesorium. Kupiłem nawet takie lepsze kijki z włókna węglowego, teleskopowe (o regulowanej płynnie długości), z dodatkowymi końcówkami (kopytkami jak to się tutaj nazywa) na utwardzone nawierzchnie oraz na kołnierzykami na śnieg. Ale nawet taki full wypas kosztował mnie w sumie raptem.. 160 zł.

Mam już za sobą dwa kilkukilometrowe spacery i jestem pod wrażeniem. Ponieważ na dłuższe spacery z psem chodzę mniej więcej tą samą trasą (na około Gudzowatego i jednostki wojskowej w Mariewie - ok. 10 km) , to miałem idealne porównanie, jak wygląda spacer bez i z kijkami. O ile bez kijków można się zasapać i dobrze jest zrobić jeden postój, to z kijkami nie. O ile bez kijków czuć po całym spacerze nogi i kręgosłup, to z kijkami nie. Jedyne co czułem po Nordic-Walkingu, to były.. ręce (szczególnie pracują tricepsy). Jednym słowem to był też spacer dla rąk. Ale nie tylko, bo już po drugim spacerze, czułem też, jak pracują inne mięśnie górnej partii ciała. O zaletach Nordic-Walkingu można poczytać w wielu miejscach. Polecam go wszystkim i udaję się na mój trzeci Nordic-Walk.

środa, 2 grudnia 2009

Jeszcze o Bernardzie i Daukszewiczu

Tym razem w dzisiejszej Rzepie:

"Konsternację czytelników internetowych portali plotkarskich wzbudziły też niedawne przeprosiny, jakie znany satyryk Krzysztof Daukszewicz wystosował pod adresem jednego z blogerów.

Daukszewicz na antenie TVN 24 przeczytał jego satyryczny tekst, utrzymując, że napisał go sam. Gdy sprawa wyszła na jaw, oświadczył, że wydawało mu się, iż to jego własny utwór, bo „zgrabnie, porządnie napisany", a jeśli przeprosiny nie wystarczą, „stawia dobrą flaszkę na zgodę"."

Pominę stwierdzenie o "konsternacji czytelników portali plotkarskich" - czym jest portal typu Salon24, niech wytłumaczy swojemu redakcyjnemu koledze Igor Janke ;). Natomiast szkoda, że autor zamiast pisać "jeden z blogerów" nie użył nicka Bernarda. Równie dobrze mógł napisać "jeden z obywateli". Choć bloger lepszy od nadużywanego powszechnie przez dziennikarzy "internauty". Bo internauta to taki wirtualny obywatel - nie dość, że anonimowy to jeszcze nie wiadomo czy tak naprawdę istnieje. W przypadku blogerów, którzy często latami pracują na rozpoznawalność swojego nazwiska lub pseudonimu w necie, wypada ten pseudonim podawać. Szczególnie, gdy bloger staje się ofiarą czyjegoś bezprawnego działania, nie można dodatkowo anonimizować ofiary.