niedziela, 11 grudnia 2011

Gorszy niż faszysta

Chciałem napisać książkę o tym, jak de facto działa w Polsce układ - system kohabitacji polityków, mediów, prokuratury, służb specjalnych, celebrytów. Postanowiłem napisać instruktaż, na podstawie którego będziemy mogli bronić się przed systemem manipulacji – mówił w Klubie Ronina Paweł Zyzak, autor książki „Gorszy niż faszysta”.

Pełny zapis wideo Bernarda ze spotkania
Prowadząca spotkanie Irena Lasota zaczęła od nieco kłopotliwego dla autora pytania, a mianowicie dlaczego tak młody człowiek postanowił napisać książkę o sobie. Paweł Zyzak tłumaczył się, że starał się robić wszystko, aby uniknąć pisania o samym sobie. „Chciałem napisać książkę o tym, jak de facto działa w Polsce >układ<, jak to się pięknie kiedyś mówiło. Chodzi o system kohabitacji polityków, mediów, prokuratury, służb specjalnych, dorzucilibyśmy teraz jeszcze do tego celebrytów.”
Książka "Gorszy niż faszysta" pokazuje na przykładzie sprawy Zyzaka jak działają w Polsce pewne mechanizmy, które czasami są niezauważalne. „Śledząc materiały pojawiające się na mój temat postanowiłem napisać instruktaż, na podstawie którego będziemy mogli wyciągnąć wnioski jak bronić się przed systemem manipulacji i jak rozpoznać przeciwnika. Stąd pomysł tej książki, która – musicie mi Państwo uwierzyć na słowo – nie miała promować mojej osoby a pomóc mi rozliczyć się z pewnym okresem w moim życiu.”
Narracja książki rozpoczyna się w 2008 roku, kończy się na przełomie 2010 i 2011. „Zyzak po opublikowaniu przez niego biografii Lecha Wałęsy stał się zaczynem walki z całym IPN-em” przypomniała Irena Lasota. Autor rozwinął ten wątek: „Byłem wykorzystany jako pretekst do rozliczenia się z pewnymi instytucjami, uważanymi wówczas za pisowskie. Chodziło o Instytut Pamięci Narodowej, być może o Instytut Historii Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz o Wydawnictwo Arcana i profesora Nowaka. Pewne ośrodki, pewne środowiska w Polsce uznały, że te instytucje, mimo tego, że jednak słabe i wcale nie wpływowe, mogą stanowić dla nich zagrożenie.”
Paweł Zyzak mówił, że choć jego książka porusza podobne kwestie co „Z mocy bezprawia” Wojciecha Sumlińskiego, to różni się od niej happy endem: „Ja widzę w swojej historii happy end. Mogłem kształcić się dalej, mogłem wyjechać na stypendia do USA. Moją sprawą zainteresowały się amerykańskie organizacje dbające o prawa człowieka na świecie, takie jak >Freedom House<, która w 2010 roku skrytykowała rząd PO-PSL za atak na IPN i Uniwersytet Jagielloński.” Sprawa Zyzaka zakończyła się także sukcesem sądowym: Sąd Najwyższy w tym roku stwierdził, że Wydawnictwo Arcana nie musi przepraszać Wałęsów za swoją publikację.
Spotkania w Klubie Ronina zostało zdominowane dyskusją o Lechu Wałęsie w kontekście tego, jak go sportretował Zyzak w swojej pierwszej publikacji – począwszy od wspomnień kolegów z katechezy, którzy wytykali Wałęsie sikanie do kropielnicy, poprzez współpracę z organami bezpieczeństwa PRL, uczestnictwo w strajkach stoczniowców aż do prezydentury i obecnej działalności politycznej. Podczas spotkania swoimi refleksjami o Wałęsie dzielili się także m.in., Krzysztof Kłopotowski, Józef Orzeł, Jan Parys, Bronisław Wildstein i Marcin Wolski.
Irena Lasota stwierdziła, że biografia napisana przez Zyzaka została odczytana jako frontalny atak na Lecha Wałęsę, który jest symbolem walki z komunizmem i osobą-marką dobrze rozpoznawalną zagranicą. Mówiła, że gdy w latach 20. i 30. pojawiały się teksty krytykujące Józefa Piłsudskiego, ludzie też różnie reagowali. Zyzak porównanie Wałęsy do Piłsudskiego uznał za nieuprawnione. „Wałęsa przestałby istnieć jeszcze w latach 80. gdyby tak zdecydowały władze komunistyczne i elity. Nigdy nie zbudował wokół siebie formacji politycznej. Lech Wałęsa mentalnie i instytucjonalnie jest związany z dawnym systemem. Pojawiają się inne [oprócz współpracy z SB – przyp. BP] wątki z biografii Lecha Wałęsy uchodzące za agenturalne: współpraca z Milicją Obywatelską w młodości, współpraca z WSW, jest wreszcie kwestia jego kontaktów ze służbami specjalnymi w latach 80. po wprowadzeniu stanu wojennego” – kontynuował autor książki „Gorszy niż faszysta”.
Zyzak odniósł się także do treści wykładów, z którymi Lech Wałęsa jeździ po świecie: „Te wykłady są dla nas kompromitujące i obraźliwe. Nie można tak omawiać historii, jak czyni to były prezydent. Nie można twierdzić, że nasza historia opiera się na wyjazdach turystycznych Niemców i Rosjan przez terytorium Polski”.
Bronisław Wildstein zauważył, że „Wałęsa staje się soczewką, przez którą oglądamy naszą najnowszą historię, która jest zakłamana i nie opisana. (…) Obecnie postać Wałęsy bardzo różnicuje innych – mało jest osób, którzy próbują go bezstronnie oceniać. Jest to postać, którą wyjątkowo trudni lubić. Wszystko, co on zrobił po 89 roku jest fatalne. Natomiast wcześniej, to już jest sprawa bardziej złożona. Ja byłem w stoczni i widziałem pierwsze negocjacje strajkujących jeszcze z szefostwem stoczni, a nie z nomenklaturą wyższego rzędu. I widziałem, jak z grupy niepewnych, trochę spłoszonych, ale odważnych robotników komitetu strajkowego, Wałęsa potrafi stworzyć zespół. Trzeba sobie zdawać sprawę, że jednak mimo wszystko Wałęsa miał charyzmatyczny dar porywania tłumu. (…) Na plus trzeba mu też zaliczyć to, że odmówił powołania >łże-Solidarności< w stanie wojennym co proponowały mu władze”.
Paweł Zyzak mówił, że sam spryt nie wystarczy, żeby kogoś uznać za dobrego polityka. „Człowiek, który dzisiaj jest premierem ma bardzo wiele cech Lecha Wałęsy, albo sobie przyswoił te cechy – na pewno potrafi się utrzymać u władzy. Ale czy to czyni go skutecznym politykiem, kiedy ma taką osłonę medialną? Myślę, że z wielu osób przy takiej osłonie medialnej moglibyśmy zrobić mężów stanu”.
Zyzak uznał media także za główny motyw działania Wałęsy: „To jest człowiek, który ma >parcie na szkło<, który uwielbia występować w mediach. To jest motorem jego działania, było także motorem działania w okresie Solidarności. Można to potraktować jako plus, bo Wałęsa swoim wizerunkiem popularyzował Solidarność, stał się rozpoznawany na całym świecie. Natomiast z drugiej strony, ponieważ jeździł i udzielał wywiadów, nic nie robił w łonie Solidarności. Solidarność nie przygotowywała się na atak władz komunistycznych, nie budowała planów, strategii itd. Ludzie, którzy próbowali to robić, od razu byli włączani do radykałów. (…)
„Lecha Wałęsę nigdy nie uczyniono ojcem ideowym. Mówi się o nim jako o symbolu ale nigdy jako przewodniku ideowym, człowieku, który buduje trendy, który posiada jakąś jedną spójną ideę. Wałęsa wielokrotnie zmieniał poglądy na wszystkie możliwe tematy, zmieniał przyjaciół, sojuszników. Jedyną postać, którą jestem w stanie wytłumaczyć to, co się działo wokół Wałęsy i dlaczego Wałęsa powstał to jest niestety Nikodem Dyzma. Ta powieść pokazuje te mechanizmy: świadomość i jednocześnie ignorancja elit, które pozwoliły, żeby taki człowiek wyrósł do władzy. Wałęsa nie powinien stać na czele nawet związku zawodowego, nie powinien być prezydentem państwa. To jest człowiek niewykształcony, który nie ma szerszych perspektyw, nie ma żadnego planu działania” - podsumował Wałęsę jego biograf.
Więcej na Blogpress.pl

czwartek, 1 grudnia 2011

Cenckiewicz i Woyciechowski o „asach" peerelowskiego wywiadu i WSI

„Od tygodnia mamy festiwal dotyczący Gromosława Cz. Wszyscy mówią, że on był asem wywiadu. Ja nie widziałem żadnego dokumentu, który by świadczył o tym, że on był kiedykolwiek jakimś asem wywiadu. Mało tego, centrala, jego przełożeni notorycznie pisali, że to jest po prostu jakaś wielka niezdara, która była dekonspirowana przez kolegów” – mówił autor „Długiego Ramienia Moskwy” w Klubie Ronina.
„To jest człowiek, który był tylko na dwóch placówkach zagranicznych. Z jednej, w Chicago, wyleciał po niecałym roku, bo został zdekonspirowany przez kolegę, który przeszedł na stronę Amerykanów. Później był w Genewie. Nawet sam w raportach wywiadowczych z Genewy do centrali wywiadu w Warszawie pisał, że nikt się nie chce z nim spotykać poza Sowietami i towarzyszami z zaprzyjaźnionych ambasad” – kontynuował Sławomir Cenckiewicz.
Historyk podobnie ocenił Marka Dukaczewskiego. „Co takiego wielkiego robi w Stanach Zjednoczonych oficer o kryptonimie „Spidi” – major, wcześniej kapitan Marek Dukaczewski? Ogląda telewizję. I w odróżnieniu od swojego kolegi, z którym jest w rezydenturze wywiadowczej w Waszyngtonie, późniejszego szefa Wojskowych Służb Informacyjnych (podobnie jak Dukaczewski), Kazimierza Głowackiego, któremu już się nie chce od tego telewizora odrywać, no to Dukaczewski chociaż chodzi do bibliotek, do księgarń i robi dobre wypisy z tego co przeczyta. Tacy to byli profesjonaliści”.
Spotkanie w klubie Ronina, w którym brał także udział Piotr Woyciechowski a prowadził Jerzy Jachowicz, było poświęcone najnowszej książce Sławomira Cenckiewicza „Długie Ramię Moskwy”. Autor przywołał niektóre fakty z działalności wywiadu wojskowego PRL, pokazujące brak profesjonalizmu tej służby oraz uzależnienie od wywiadu sowieckiego. Wyraźne ślady tego uzależnienia widać jeszcze w latach 90., już po transformacji ustrojowej.
Peerelowski wywiad wojskowy nie mógł się pochwalić praktycznie żadnymi większymi sukcesami. Wiele działań operacyjnych prowadził w Dani, w czym Polska nie miała żadnego interesu. Wynikało to z podległości tych służb względem radzieckiego dowództwa wojskowego, co starają się umniejszyć dowódcy tych służb, jak i wspierający ich politycy. Niektórzy powtarzali jeszcze kilka lat temu, że WSI, choć rekrutowało się z sowieciarzy, to później dobrze przysłużyło się wolnej Polsce – a to jeden z najbardziej szkodliwych mitów ostatniego dwudziestolecia. „Oni nie byli ani suwerenni, ani profesjonalni” – mówił Cenckiewicz o WSI. Jeśli oczywiście brać pod uwagę cele wywiadu wojskowego, bo jeśli chodzi o zabezpieczanie własnych interesów i operacje finansowe, to potrafili być skuteczni.
Piotr Woyciechowski, który pracował w Komisji Likwidacyjnej WSI (działała w latach 2005-2006 pod przewodnictwem Cenckiewicza), opowiedział, że komisja natknęła się na informacje z 1995 roku o działalności osobowego źródła informacji, które były przechowywane w rosyjskojęzycznych okładkach. Wojciechowski zwrócił uwagę, że Zarząd II Sztabu Generalnego LWP (wywiad wojskowy PRL), który przepoczwarzył się w Wojskowe Służby Informacyjne był instytucją, która pełniła funkcję żandarma w czasie transformacji ustrojowej, mające zabezpieczać interesy ludzi służb.
Niezwykłe jak na wywiad jest to, że „90 proc. aktywów operacyjnych pionu wywiadowczego WSI, czyli dawnego Zarządu II Sztabu Generalnego, było skumulowanych w Polsce a nie poza granicami kraju, tak jak definiuje się pracę wywiadowczą każdego normalnego kraju, gdzie zdobywa się informacje na terytorium państw obcych” – zauważył Woyciechowski. To w państwach wywiadowczego zainteresowania werbuje się osoby, całe środowiska, powołuje się firmy, przeprowadza się kombinacje etc. To wszystko Zarząd II i WSI realizowały w granicach Polski.
Woyciechowski przywołał też przykład czasopisma „Przegląd Międzynarodowy”, które miało robić dobry PR dla WSI. Pismo zostało założone przez ówczesnego pułkownika Dukaczewskiego i to agentura decydowała o tym, co ma być (także o niej) pisane. „W ten sposób chciano sterować opinią publiczną” – podsumował Woyciechowski.
Mówiono ponadto o „dziurawej” (jak później można było ocenić z dokumentów) operacji, która dotyczyła weryfikacji oficerów WSI, biorących wcześniej udział jako oficerowie Ludowego Wojska polskiego w różnego typu kursach w sowieckich uczelniach. Choć byli to ludzie wysokiego ryzyka, nie pozbyto się ich ze służby. Z tego powodu sojusznicy Polski nie darzyli zaufaniem WSI a wręcz mieli świadomość przezroczystości tej służby wobec Rosji. Negatywną konsekwencja tego stanu rzeczy było m.in. to, że nie przekazano Polsce wielu najnowszych natowskich technologii.
To tylko niektóre wątki, które poruszono podczas tej blisko dwugodzinnej, niezwykle ciekawej dyskusji.

Więcej na Blogpress.pl

środa, 30 listopada 2011

Marsz Niepodległości z perspektywy jego uczestniczki

Jeszcze o Marszu.. "Marsz Niepodległości i inne wydarzenia Warszawa 11 listopada 2011" to dokument chyba dobrze ilustrujący to, co działo się w dniu Święta Niepodległości w stolicy. Jego autorka nie szuka na siłę sensacji, nie epatuje drastycznymi ujęciami, ani komentarzami, nie pcha się na pierwszą linię, choć jest cały czas w samym środku wydarzeń.

Widać starcia z policją, próby przejścia przez jej kordon i uniknięcia szarży oddziałów prewencji. Słychać rozmowy uczestników marszu między sobą i ich prośby kierowane do policjantów, "czuć" gaz, są reakcje zwykłych ludzi na to, co się dzieje.

Film zaczyna się od trudności uczestniczki z dotarciem na pl. Konstytucji. Następnie z bliska pokazane są starcia z policją na placu, gdzie autorka nie wie nawet o co chodzi. Dobrze widać zagubienie a i chyba strach ludzi, którzy znaleźli się w podobnym położeniu co ona.

Widać też chaos w działaniach policji i brak współpracy z uczestnikami tej legalnej przecież demonstracji. Z policjantami nie ma dosłownie żadnego kontaktu: przez kordon nie dają przejść kobietom czy starszym ludziom, nie udzielają żadnych informacji. Narażają tym samym wszystkich na kręcenie się w miejscu bezpośrednich starć i tam, gdzie już rozpylono gaz obezwładniający.

Atmosferę podgrzewają wykonywane podniesionym głosem przez megafon nawoływania policjanta do zachowań zgodnych z prawem, podczas gdy z perspektywy uczestnika nic podejrzanego się nie dzieje poza szarżą tyraliery policji. Z megafonu nie płyną żadne konkretne instrukcje, np. w jakiem kierunku się rozejść, podczas gdy uczestnik ma wrażenie, że wszystkie drogi są zablokowane. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że działania policji tylko potęgują zagubienie i strach u jednych, a agresję u innych. Warto obejrzeć.

wtorek, 29 listopada 2011

Mark Sołonin w Klubie Ronina

Okazją do spotkania z rosyjskim pisarzem i historykiem było wydanie przez Rebis książki „Nic dobrego na wojnie” - zbioru esejów Sołonina o II wojnie światowej.



Spotkanie zdominowały dość szczegółowe kwestie związane z sowieckim planowaniem wojennym oraz prowadzeniem działań wojskowych, jaki wyłania się z dokumentów sztabowych, do których autor uzyskał dostęp. Najwięcej mówiono o działaniach sowieckiej machiny wojennej w okresie bezpośrednio poprzedzającym konflikt sowiecko-niemiecki w 1941 roku i jakości radzieckich opracowań wywiadowczych z tamtego czasu. Przewija się także tematyka polska - to jak był postrzegany nasz kraj, m.in. nasza siła wojskowa i jakie plany miał wobec II RP Stalin.

Jedno z pierwszych pytań prowadzącego spotkanie Rafała Ziemkiewicza dotyczyło tego, jaki był scenariusz Stalina na ewentualną klęskę Niemiec w wojnie z Francją lub przynajmniej rozciągnięte w czasie działania wojenne na froncie zachodnim w początkach wojny. Jeden z historyków stawiał bowiem tezę, że Stalin planował zaatakować Anglię.

Mark Sołonin odpowiedział, że z wielkiej liczby odtajnionych dokumentów, dotyczących sowieckiego planowania wojennego, wynika, że plany Stalina nie zależały od tego, jak długo Francja będzie stawiała opór, było to po prostu z jego punktu widzenia mało istotne. Dostępne materiały źródłowe nie mówią też nic o planowaniu wystąpienia przeciw Anglii u boku Hitlera.

Sołonin zwrócił natomiast uwagę, że według dokumentów sztabowych za przeciwnika Związku Sowieckiego była uważana Polska i to jako potencjalny sojusznik Hitlera. W sowieckich opracowaniach z tamtego okresu pojawiały się też bardzo zawyżone dane o uzbrojeniu w stosunku do rzeczywistego stanu polskiej armii.

Jednym z pytań, jakie padło z sali, dotyczyło przyczyn zmiany podejścia Stalina do polskich komunistów, którzy najpierw byli przez niego ignorowani, a zainteresował się nimi dopiero po klęsce Francji w czerwcu 1940. Sołonin powiedział, że wedle jego wiedzy takiego zwrotu nie było i Stalin konsekwentnie niszczył polskich komunistów. Jednak w czerwcu 1941 została podjęta decyzja o utworzeniu tzw. polskojęzycznej dywizji, czyli dywizji z osób, które posługują się językiem polskim. Wtedy też podjęto decyzję o szkoleniu dywersantów posługujących się językiem polskim, węgierskim i rumuńskim, co świadczy o tym, że Stalin miał poważne plany odnośnie tych krajów.

Ciekawe pytanie dotyczyło programu gigantycznej rozbudowy floty sowieckiej z 1938 roku. Z tego programu zrealizowano budowę okrętów podwodnych, ale sens takich planów wydawał się mocno wątpliwy. Działania Stalina dotyczące budowy gigantycznej floty wojennej Sołonin uznał za zupełnie irracjonalne, nie poddające się żadnej logice: „Nie było zaplecza dla takiej floty, nie było baz, nie było personelu. Jeden statek liniowy kosztował tyle, co 3 tys. bombowców, albo 7 tys. dział przeciwpancernych, co dla gospodarki Związku Sowieckiego było nie do udźwignięcia”. Irracjonalność postępowania Stalina w tym względzie była zdumiewająca podsumował Sołonin.

Od wielu lat wśród historyków toczy się spór, czy Stalin zdawał sobie sprawę z przygotowań Hitlera do ataku na Rosję Sowiecką. Marek Sołonin jednoznacznie stwierdził, że nie znalazł w archiwach żadnych dokumentów wywiadowczych informujących Stalina o planowanym przez Hitlera ataku na ZSRS. Były meldunki wywiadu o koncentracji wojsk niemieckich na granicy z ZSRS ale plan Barbarossa pozostał dla Rosjan tajemnicą. Tę kwestią Sołonin omówił bardzo szczegółowo podczas spotkania.

Autor „Nic dobrego na wojnie” przywołał przykłady niezborności planowania wojennego ZSRS. O ile do pokonania słabej i źle wyposażonej armii fińskiej zakładano potrzebę aż pięciokrotnej przewagi liczebnej, to do zmagań z Wehrmachtem planowano przewagę zaledwie 15-20%. Historyka zadziwia też branie na poważnie pod uwagę ogromnie przeszacowanych sił Luftwaffe jeszcze po bitwie o Anglię. Rafał Ziemkiewicz zauważył, że gość generalnie ocenia działania wojenne Stalina jako irracjonalne, na pograniczu wariactwa,  i to jest to, co diametralnie odróżnia go od podejścia, jakie prezentuje w swoich książkach Wiktor Suworow, prezentujący Stalina jako genialnego dowódcę.

Podobna różnica w podejściu obu autorów dotyczy Armii Czerwonej, którą Suworow uznaje za bardzo bohaterską, postawioną tylko przed niemożliwymi do osiągnięcia celami, podczas gdy Sołonin wykazuje dużą skłonność do dezercji oraz ogromny brak umiejętności dowódczych. Dla przykładu podał okrążenie Frontu Zachodniego na linii Białystok-Mińsk, gdzie stosunek strat wynosił 1 do 50 na korzyść Niemców, stwierdzając, że takie straty nie mogą powstać tylko podczas walk, lecz pokazują olbrzymią liczbę dezerterów.

Autor nie chciał zbyt dużo opowiadać o sobie. Powiedział tylko, że w latach 80., gdy zaczął rozpadać się Związek Sowiecki, zaangażował się w działania opozycyjne i stąd też wzięło się jego zainteresowanie się historią, a w szczególności chęć poznania „jak zaczynało i jak skończyło imperium Stalina”.

W Polsce wcześniej ukazały się m.in. „22 czerwca 1941”, „Dzień M” oraz „Na uśpionych lotniskach” poświęcone również tematyce wojennej.

Więcej na Blogpress.pl

poniedziałek, 28 listopada 2011

Spotkanie z Barbarą Stanisławczyk

„Dostrzegam pętlę historii, która się domknęła w Smoleńsku. Jest w tym coś metafizycznego i tragicznego, niezwykle rzadkiego, że potomkowie tych, którzy zginęli w Katyniu, którzy przez całe swoje życie walczyli o pamięć Katynia, następnie zginęli na ich grobach. To jest tragizm trudny do nazwania, trudny do pojęcia. To mnie uderzyło zaraz po katastrofie smoleńskiej dlatego postanowiłam, że o tym napiszę.” – mówiła w Klubie Ronina autorka książki „Ostatni krzyk. Od Katynia do Smoleńska…”.


„Jak tylko dowiedziałam się, że na pokładzie było jedenaście osób, które leciały na groby swoich bliskich do Katynia, to pomyślałam, że muszę napisać właśnie o nich. Losy rodzin opisanych w książce wyczerpują niemalże ten klucz – tylko jedna z osób zrezygnowała ze swoich opowieści”. Chodzi o Izabelę Sariusz-Skąpską, córkę Andrzeja Sariusz-Skąpskiego, dlatego portret byłego prezesa Federacji Rodzin Katyńskich dotyczy tylko jego działalności publicznej, wątki rodzinne zostały usunięte.

„Kiedy dowiedziałam się nazwisk tych jedenastu osób, które wsiadły na pokład samolotu, to tylko dwa nazwiska mi coś mówiły. Na przykład o Lutoborskich, Solskich, Borowskich nie wiedziałam kompletnie nic. Kiedy wymyśliłam sobie klucz do napisania tej książki, zadzwoniła do mnie znajoma dziennikarka i powiedziała: >Mam dla ciebie temat. Maria Kaczyńska leciała na grób swoich dwóch stryjów, nie leciała tam tylko jako pani prezydentowa. Jeden z tych stryjów był wielką miłością mojej mamy. Mam listy, mam zdjęcia, mam pukiel włosów Witolda Mackiewicza, który jako narzeczony dał mojej matce, kiedy szedł na wojnę. Opisz to<. I ten mój pomysł zaczął wypełniać się taką niezwykłą treścią. Każda z historii tych rodzin jest historią naprawdę niecodzienną”.

„Chciałam opisać dzieje tych rodzin, sięgając tak daleko w historię jak się tylko da. To, co mam nadzieję, w tej książce uzyskałam, to jest typowy los Polski […], wspólny los tragiczny katyńsko-smoleński. To jest też pejzaż, bo historie tych rodzin wywodzą się z gór, z Wileńszczyzny, z centralnej Polski itd. I niezależnie od tego, z jakich środowisk te rodziny pochodzą, większość to są elity wywodzące się z inteligencji, to uzupełniają się w jeden tragiczny polski los”.

Prowadzący spotkanie Józef Orzeł zauważył, że „to są rodziny, ludzie, losy, o których chcielibyśmy czytać, że jest w nich coś wspólnego: jest kwestia szacunku dla tradycji, szacunku dla wiedzy, dla wartości, dla religii - to się układa w coś, co widzimy, że nam teraz tego za mało i że ktoś nam chce to odebrać”. Barbara Stanisławczyk mówiła o podziałach wśród rodzin katyńskich, które okazały się dużo głębsze i znaczniejsze, kiedy zaczęła zgłębiać temat. „Otóż wchodzę do rodzin katyńskich i napotykam na potworny mur niechęci, milczenia, wrogości, zniechęcenia - stwierdzenia: a po co pisać taką książkę? Powoli rozbijałam tę niechęć, docierałam do ludzi życzliwych, bo takich też jest tam dużo i zgłębiałam, na czym polegają podziały w rodzinach katyńskich.” Autorka mówiła, że kwestia podziałów w rodzinach jest bardzo złożona – poczynając od kwestii charakterologicznych, bo każdy na swój sposób walczy o pamięć Katynia. Jest też kwestia podziału na dzieci policjantów i „tych lepszych” wojskowych.

Na to nakładają się nieco utajone kwestie polityczne, poczynając od podziału na zwolenników Piłsudskiego i Dmowskiego a także kwestia agentury - autorka opisała sprawę agenta rosyjskiego skierowanego do rodzin katyńskich. Odkryciem dla autorki podczas pracy nad książką było to, że z obozów uratowało się 449 osób. Na spotkaniu mówiła o tym, jacy oficerowie się uratowali i co skłoniło Rosjan do rezygnacji z zabicia z tych ludzi. Przywołała m.in. postać księdza Peszkowskiego, późniejszego kapelana FRK, który przez jedne rodziny był podejrzewany o agenturalną współpracę z wywiadem radzieckim, a inne z kolei uważały, że jest niesłusznie oskarżany. Barbara Stanisławczyk nie była w stanie rozwiązać tego dylematu, jednak przywołane przez nią fakty dają do myślenia. Jak przyznała autorka przykrym dla niej odkryciem było to, że katastrofa smoleńska utrwaliła podziały w rodzinach katyńskich i nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie było lepiej.

Więcej na Blogpress.pl

poniedziałek, 21 listopada 2011

Zniszcz stronę WWW!*

Wirtualna destrukcja to świetny sposób na odstresowanie, o czym wiedzą wszyscy miłośnicy gier komputerowych. Dzięki niewielkiej aplikacji możemy zniszczyć na przykład stronę jednej z rozgłośni radiowych, gdzie swoje kolejne obrzydliwości zaprezentowali Kuba Wojewódzki i Michał Figurski. Albo inną witrynę, którą uznamy, że jej treść jest wyjątkowo denerwująca.

Destroy the web

W tym celu należy zainstalować dodatek do przeglądarki internetowej o nazwie "Destroy the Web", następnie otworzyć stronę, którą chcemy zniszczyć i kliknąć w ikonę gry obok pola adresowego. Na sianie zniszczenia mamy 30 sekund. Najwięcej punktów można zdobyć za strzelanie do linków i ilustracji. A tak gra wygląda w działaniu:



*) Tłumaczenie angielskiej nazwy gry "Destroy the Web".

piątek, 18 listopada 2011

Pożar hal w Wiktorowie

Pozar00

16 listopada we wczesnych godzinach rannych spłonęły hale zakładu produkującego tworzywa sztuczne w podwarszawskim Wiktorowie. Mieszkam w sąsiedniej wsi. O pożarze dowiedziałem się, odwożąc syna do szkoły. Gdy dotarłem na miejsce trwało dogaszanie pogorzeliska. Na miejscu znajdowało się kilkanaście zastępów strażackich ze wszystkich okolicznych wsi a nawet z odległego Grodziska. Nikt nie został ranny, jednak doszczętnie spłonęła ogromna hala wraz z tym co znajdowało się w środku. Dach hali zawalił się do środka, a elementy ścian stały poskręcane od wysokiej temperatury. Ucierpiały także inne zabudowania na terenie zakładu.





Pozar01

Pozar02

Pozar02b

Pozar03

Pozar04

Pozar05

Pozar06

Pozar07

Pozar08

Pozar09

Pozar10

Pozar11

Zatrzymana defilada

11 listopada po państwowych uroczystościach przed Grobem Nieznanego Żołnierza ruszyła wzdłuż Traktu Królewskiego defilada grup rekonstrukcyjnych. Jednakże już po kilkuset metrach żołnierze napoleońscy, którzy szli na czele defilady, zostali zaatakowani przez bojówki niemieckiej Antify.

defilada00

W efekcie oficjalna defilada w Narodowe Święto Niepodległości musiała zboczyć z planowanej trasy i pójść ulicami, wzdłuż których nikt nie oczekiwał rekonstruktorów.

Na szczęście na początkowym odcinku widzów było sporo. Chyba nikomu ze zgromadzonych nawet nie przyszło do głowy, że kilkaset metrów dalej niemieccy lewacy będą pluć na polski mundur.. Poniżej wideo i kilka kadrów z defilady oraz przygotowań do niej.







defilada01




defilada02




defilada03




defilada04




defilada05




defilada06




defilada10




defilada07




defilada11




defilada08




defilada09

niedziela, 6 listopada 2011

Kampinos - kilka jesiennych kadrów

Sporo ostatnio chodzę po Kampinoskim Parku Narodowym, w którego tzw. otulinie mieszkam. Odkryłem kilka naprawdę urokliwych zakątków, ale cała Puszcza Kampinoska jest o tej porze roku piękna. Do wycieczek zachęca piękna pogoda i fakt, że teraz nie ma komarów, które latem są po prostu nie do zniesienia.

Oprócz aparatu, biorę ze sobą smartfona z GPS, na którym zainstalowałem program Endomondo. Na bieżąco rejestruje on trasę wędrówki i pokazuje ją na wycinku Google Maps. Po przyjściu do domu mogę to samo prześledzić na dużym ekranie. Można wrócić do tras wszystkich wcześniejszych wędrówek - są one przechowywane w chmurze.

PA260010

PA290059

PA060017

PA060020

PA260048

PA260042

PA260019

PA260003

PA290025

PA290040

PB050133

trasa

Zdjęcia pochodzą z okolic Truskawia, Zaborowa, Wyględ, Palmir, Wiktorowa i Mariewa. Mapka pokazuje trasę wędrówki z Truskawia do Palmir i spowrotem.

wtorek, 4 października 2011

Oni pójdą na wybory, a Ty?

Czyżby Platforma Obywatelska tonęła w sondażach? Jej propagandyści w swoim najnowszym spocie wrócili pod krzyż przed Pałac Prezydencki. Szybki montaż, zbitka migawek w rytm dynamicznej muzyki... Pod krzyżem zagłuszano modlitwę, teraz chce się zagłuszyć prawdę.

Jakie sceny pominięto w propagandowym spocie PO, jak naprawdę zachowywali się jego bohaterowie, a jak traktowano obrońców krzyża, pokazuje to ten krótki film.




Takich scen jak w tym materiale wideo jest oczywiście dużo, dużo więcej. Wie o tym każdy, kto chodził na Krakowskie Przedmieście po tym, gdy kancelaria Bronisława Komorowskiego zdecydowała o usunięciu krzyża. Są relacje blogerów, m.in. Blogpressu. Każdy może się przekonać, jak było naprawdę jeśli oczywiście nie czerpie wiedzy wyłącznie z TVN, którego materiały wykorzystano w tej wyborczej agitce.

Żądamy prawdy



Portal Blogpress.pl zamieścił interesującą rozmowę z Anitą Czerwińską, organizatorką Marszów Pamięci. Oto fragment:

– Właśnie, to Ty organizujesz na Krakowskim Przedmieściu comiesięczne Marsze Pamięci w hołdzie ofiarom katastrofy smoleńskiej. Wiemy, że spędziłaś wiele godzin, także w nocy, pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. Jak to się zaczęło?

– Każdy z nas bardzo mocno przeżył tę katastrofę, swoje wypłakał, mimo, że nie zginął nikt z naszych rodzin. Z racji obowiązków pełnionych w "Gazecie Polskiej" poznałam wiele osób, które zginęły w Smoleńsku. Prezydent Lech Kaczyński oraz prezes IPN Janusz Kurtyka byli laureatami honorowych tytułów przyznawanych przez nasze wydawnictwo. Niektórych poznałam bliżej, jak Stefana Melaka, prezesa Komitetu Katyńskiego oraz Czesława Cywińskiego, prezesa Światowego Związku Żołnierzy AK. Bardzo odczuwam stratę tych ludzi, wszystkich którzy zginęli w Smoleńsku, bo to byli przedstawiciele prawdziwej elity Polski.

Dlatego nigdy nie będzie mojej zgody na gaszenie pamięci po Nich oraz na takie postępowanie w sprawie badania przyczyn katastrofy, które skazuje nas na łaskę i niełaskę Rosji. Nie wyobrażam sobie, żeby w jakimkolwiek cywilizowanym i suwerennym kraju rząd mógł postąpić tak, jak uczynił to Donald Tusk, oddając Rosji wszystkie dowody w sprawie katastrofy. W Marszach Pamięci chodzimy od maja 2010 roku i będziemy chodzić nadal, gdyż czujemy taką potrzebę. Pamięci nie da się zgasić tak łatwo, jak robi to straż miejska z postawionymi przez nas zniczami.

– Jak skomentujesz porównanie marszów pamięci do faszystowskich pochodów?

– To cyniczne porównanie dobitnie pokazuje, jak bardzo ułomna jest debata publiczna w Polsce, z jak wielkim deficytem demokracji mamy obecnie do czynienia. No bo jak to inaczej określić, jeśli takie bzdury mogą głosić prominentni członkowie partii rządzącej a największe media im w tym wtórują. Tylko dlatego, że na początku były noszone na marszach pochodnie jako symbol upamiętnienia tych, którzy zginęli, podobnie jak znicze. Takie porównanie to jest całkowite odwrócenie pojęć, bo my dopominamy się o podstawowe prawa, jak pamięć i szacunek dla zmarłych i ich rodzin oraz o suwerenne postępowanie wobec innego kraju. Tymczasem to za przyzwoleniem obecnych władz miasta i kraju agresywnie zachowujący się chuligani szydzili z modlących się ludzi pod krzyżem przed Pałacem Prezydenckim. Więc jeśli kogoś tu można porównywać do faszystów, to Platformę Obywatelską i będący na jej usługach przemysł pogardy, który ma za zadanie wykluczyć z życia publicznego takich jak my, wszelką rzeczywistą opozycją.


Całość wywiadu tu:

http://www.blogpress.pl/node/9945

czwartek, 20 stycznia 2011

Stenogramy i rzeczywisty zapis rozmów w kokpicie

W opublikowanej kilka tygodni po katastrofie Tu-154M 101 transkrypcji rozmów w kabinie pilotów nie uwzględniono pewnych istotnych fragmentów. Polska komisja, badająca katastrofę, podała w uwagach do raportu MAK nową komendę dowódcy samolotu, a wiceprzewodniczący tej komisji poinformował o następnej. Obydwie frazy udało się odczytać polskim specjalistom od fonoskopii. Analizowałem je w poprzednim wpisie.

Wydawałoby się, że zapis rozmów w kokpicie nie kryje już żadnych, przynajmniej istotnych, tajemnic. Tymczasem okazuje się, że w przedstawionym przez MAK podczas rekonstrukcji lotu zapisie dźwiękowym słychać wyraźnie nowe fragmenty rozmów.

Nie byłoby to dziwne, gdyby nie fakt, iż brakujące frazy słychać względnie dobrze. A nie pozostają one bez wpływu na obraz lotu, jaki zaprezentował MAK i jaki od niemal pierwszych chwil po katastrofie był propagowany przez niektórych polityków i wspierające ich media. Chodzi oczywiście o rzekome naciski.

Dokonywano wielkiej ekwilibrystyki logicznej i psychologicznej, aby choćby pośrednio zasugerować wpływ Głównego Pasażera, a nawet Jego brata, na przebieg tragicznego lotu. I choć żadnych dowodów na naciski nie znaleziono, MAK posunął się do tego, że z braku decyzji Prezydenta odnośnie tego, co mają robić piloci, oznajmionej im na dodatek nie przez Niego samego, a przez dyrektora protokołu MSZ, wyssano, przepraszam wysnuto wniosek, że jest to wywieranie presji. Innym wywierającym rzekomą presję miał być Dowódca Sił Powietrznych, którego jedno zdanie objaśniające zasadę działanie mechanizacji skrzydeł zarejestrowały co prawda mikrofony w kabinie, ale nie mogło być ono nawet wypowiedziane do któregoś z pilotów.

Czy biorąc powyższe pod uwagę można sobie wyobrazić to, że w stenogramach pominięto by jakąkolwiek odczytaną z zapisu dźwiękowego frazę, świadczącą o choćby najmniej wymownym nacisku Głównego Pasażera, albo kogoś z jego otoczenia? Oczywiście nie! Okazuje się jednak, że nie opublikowano pełnego zapisu rozmów jednego z pasażerów z pilotami. Można się tylko domyślić dlaczego. Pasażer ów nie pochodził z otoczenia Prezydenta, lecz był wysokim urzędnikiem rządowym - dyrektorem protokołu dyplomatycznego w Ministerstwie Spraw Zagranicznych.

Dyrektor protokołu dyplomatycznego rozmawia z pilotami dwukrotnie. Raz ok. 10:26, gdzie wypowiada znaną ze stenogramów frazę "No to mamy problem" i drugi o 10:30:32, kiedy mówi, że "Na razie nie ma decyzji prezydenta, co dalej robić". To właśnie te wypowiedzi posłużyły m.in. MAK-owi do zbudowania naciąganej narracji o wywieraniu wpływu przez Głównego Pasażera. Transkrypcja pierwszej, dłuższej rozmowy wygląda następująco:

10:26:17,1-10:26:18,8 I pilot: Panie dyrektorze wyszła mgła...

10:26:19,1-10:26:24,7 I pilot: W tej chwili, w tych warunkach, które są obecnie, nie damy rady usiąść.

10:26:26,0-10:26:30,9 I pilot: Spróbujemy podejść, zrobimy jedno zajście, ale prawdopodobnie nic z tego nie będzie.

10:26:31,6-10:26:343 I pilot: Jak się okaże (niezr.), to co będziemy robili?

10:26:38,1-10:26:40,2 I pilot: Paliwa nam tak dużo nie wystarczy do tego (niezr.)

10:26:43,6-10:26:44,8 Anonim: No, to mamy problem... {dyrektor Kazana}

Słuchając zapisu CVR można jednak stwierdzić, że w transkrypcji pominięto końcówkę wypowiedzi dowódcy samolotu. A z jej kontekstu można wywnioskować, że pominięto również całą wcześniej wypowiedzianą frazę. Ale tylko I pilota słychać wyraźnie. Poniżej fragment tej rozmowy z CVR na podstawie zaprezentowanej przez MAK rekonstrukcji lotu. Proszę zwrócić uwagę na wypowiedź I pilota, zaczynającą się od "Paliwa nam tak dużo nie wystarczy..".




Znalazłem potwierdzenie swoich wczorajszych odsłuchów. Otóż na wczorajszej prezentacji polskiej komisji, rozmowa, o której piszę wyżej została odczytana INACZEJ niż znamy to ze stenogramów, opublikowanych kilka tygodni po katastrofie.

Oto dowody: fragmenty ze stenogramów i odpowiadające im ekrany z wczorajszej prezentacji.


1.

Tak ze prosze pomyslec nad decyzja

Na ekranie widzimy, że o 08:26:26 I pilot mówi do dyrektora protokołu MSZ:
"Tak że proszę pomyśleć nad decyzją"

W stenogramach z czerwca mamy natomiast:
"Jak się okaże (niezr.), to co będziemy robili?"



2.

Paliwa nam tak duzo nie starczy zeby

08:26:33 "Paliwa nam tak dużo nie starczy żeby"

W stenogramach z czerwca mamy natomiast:
"Paliwa nam tak dużo nie wystarczy do tego (niezr.)"


Różnica jest w słowie "ŻEBY". Żeby co?


Obydwa powyższe przykłady świadczą o manipulacji dokonanej zaraz po katastrofie. Jej opis przedstawiłem w notce. Cel tej manipulacji był polityczny. Chodziło o to, żeby pierwszą rozmowę załogi z dyrektorem protokołu MSZ przedstawić jako zapytanie załogi kierowane poprzez dyrektora do Prezydenta. Teraz okazuje się, że takiego zapytania w ogóle nie ma!

W połączeniu z kolejną rozmową załogi z dyrektorem protokołu miałoby to wytworzyć obraz, że Prezydent został poinformowany o złych warunkach, ale nie podjął decyzji o locie na lotnisko zapasowe, co miałoby świadczyć, że co najmniej akceptuje podejście do lądowania w trudnych warunkach. Natomiast w świetle ostatnio ujawnianych faktów nie wykluczone, że Lech Kaczyński mógł nie mieć pojęcia o złych warunkach atmosferycznych panujących na lotnisku docelowym.

wtorek, 18 stycznia 2011

Odchodzimy - nowe fakty dotyczące katastrofy Tu-154M 101

MAK usiłuje wmówić światowej opinii publicznej, że piloci Tu-154M 101, który uległ katastrofie w Smoleńsku, zamierzali "lądować za wszelką cenę". Ani nie lądowali, ani nawet nie zamierzali, co wynika zarówno z zapisu rozmów w kokpicie, jak i z zapisów rejestratorów parametrów lotu.

Nowe "stenogramy"

W polskich uwagach do raportu MAK znajduje się informacja o nowych frazach odczytanych przez polskich specjalistów od fonoskopii. Ponad wszelką wątpliwość odczytano komunikat dowódcy 101-ki, że odchodzi on na drugi krąg.



odejscie

Z tego stwierdzenia (na str. 143 polskich uwag) nie wynika, kiedy dokładnie ta komenda została wypowiedziana. Płk. Mirosław Grochowski, wiceprzewodniczący komisji badającej katastrofę, powiedział, że pada ona na ok. sekundę przed identycznie brzmiącym komunikatem II pilota (który znamy z wcześniej opublikowanych stenogramów). O kolejną niecałą sekundę wcześniej pada jeszcze jedno zdanie, które udało się odczytać polskim specjalistom: "Nic nie widać". Nie udało się jej przypisać konkretnemu członkowi załogi.

Komunikaty te jednoznacznie wskazują na to, że piloci nie dość, że nie zamierzali lądować, to chcieli odejść na drugi krąg. Źródłem takiej decyzji jest brak widoczności pasa lotniska lub jego oświetlenia. Aż do rozbicia się samolotu piloci nie komunikują w żaden sposób, że ich ogląd sytuacji się zmienił.

Umiejscowienie komunikatów o odejściu na trajektorii lotu

Z transkrypcji rozmów w kokpicie wiemy, że komunikat drugiego pilota o odejściu nakłada się na komunikat nawigatora oznajmiającego wysokość 80 metrów, odczytaną z radiowysokościomierza.

10:40:50,0-10:40:51,3 Nawigator: 80

10:40:50,5-10:40:51,2 II pilot: Odchodzimy

Cofając się w czasie o ok. sekundę, gdy to samo wypowiada dowódca samolotu, można stwierdzić, że nakłada się ona z kolei najprawdopodobniej z komunikatem nawigatora o wysokości 90 metrów.

10:40:49,6-10:40:50,1 Nawigator: 90

Na pewno komunikat dowódcy o odejściu nie został wypowiedziany później niż nawigator odczytuje 90 metrów. Z transkrypcji widać też, że wcześniejszy komunikat nawigatora, odczytującego wysokość 100 metrów, pada zaledwie 0,2 sekundy przed "90".

10:40:48,7-10:40:49,4 Nawigator: 100

Cała sekwencja wygląda prawdopodobnie następująco:

10:40:48,7-10:40:49,4 Nawigator: 100 /Anonim: Nic nie widać/

10:40:49,6-10:40:50,1 Nawigator: 90 /I pilot: Odchodzimy/

10:40:50,0-10:40:51,3 Nawigator: 80

10:40:50,5-10:40:51,2 II pilot: Odchodzimy

Uwzględniając ukształtowanie terenu, można założyć, że dowódca zdecydował o odejściu na drugi krąg w momencie, gdy samolot znajdował się nad dnem jaru. Miał wtedy wysokość względem terenu ok. 100 metrów. Zbocze jaru przed lotniskiem ma wysokość ok. 57 metrów, ale pas jest kilka metrów niżej, więc samolot znajdował się wtedy w przybliżeniu 50-60 metrów nad poziomem pasa lotniska.



Zapisy z przyrządów

Na pierwszy rzut oka wygląda to na poważny błąd pilotów, którzy do wysokości decyzji powinni się kierować wskazaniami nie wyskościomierza radiowego, lecz barometrycznego. Wysokościomierz barometryczny powinien bowiem wskazywać faktyczną wysokość samolotu w stosunku do pasa lotniska. Ale jak już wiemy z zapisu przyrządów i samego raportu MAK, główny wysokościomierz barometryczny pokazywał wysokość o ok. 160 metrów większą(!). A zatem aktualne pozostają moje spostrzeżenia z poprzedniego wpisu o tym, że piloci dysponowali mylnymi danymi odnośnie faktycznej wysokości nad pasem, pochodzące z głównego wysokościomierza barometrycznego.

Zafałszowane odczyty były spowodowane przestawieniem ciśnienia odniesienia z ciśnienia lokalnego (jakie było na lotnisku i jakie było już wcześniej ustawione na tym wysokościomierzu) na tzw. ciśnienie standardowe (przelotowe). Raport stwierdza, że nie można wyrokować, czy wysokościomierz został przestawiony przez członków załogi, czy też sam uległ "zresetowaniu" w wyniku awarii w krytycznej fazie lotu. Awarię uznano za bardzo mało prawdopodobną, ale możliwą, wskutek uszkodzenia jednego z bloków tego elektronicznego urządzenia.

Jednak nawet jeśli piloci nie patrzyli w ogóle na wysokościomierz barometryczny, to przecież podjęli decyzję o odejściu. Tymczasem, z zapisu rejestratorów parametrycznych, opublikowanych przez MAK, widać, że mimo wypowiedzianej na głos decyzji obydwu pilotów o odejściu, samolot dalej obniżał lot! I to jest wielką zagadką tej katastrofy. Nikt nie przedstawił jak do tej pory spójnej teorii na to, dlaczego samolot dalej się zniżał.

Tu ważna uwaga - samolot nie zniżał się w takiej konfiguracji i w taki sposób, w jaki powinien podczas końcowej fazy podejścia do lądowania. Jego prędkość pionowa była ok. dwukrotnie większa niż być powinna (ok. 8 m/s zamiast 4-4,5 m/s), prędkość postępowa była także nieco zbyt duża (o ok. 20 km/h), autopilot był włączony - a w tej fazie lotu, gdyby założyć lądowanie, nie powinien. Piloci Tu-154M, którzy wypowiadali się w mediach (choć nie było ich wcale wielu), mówili, że gdy lotnisko nie jest wyposażone w ILS, to z włączonym automatem ciągu lądować nie wolno. Grozi to utratą sterowności samolotu, niezwykle niebezpieczną podczas lądowania, gdy maszyna znajduje się nisko nad ziemią i porusza się z względnie niewielką prędkością.

Ale dlaczego nawet ci piloci, o MAK nie wspomnę, i inni "specjaliści", odmawiają tej podstawowej wiedzy naszym pilotom, którzy zginęli w Smoleńsku? Przecież to byli bardzo doświadczeni piloci, a samobójcami na pewno nie byli. Interpretowanie wszystkich wymienionych wyżej komunikatów załogi oraz zapisów z przyrządów, jako lądowanie, nie mówiąc o "lądowaniu za wszelką cenę" jest nadużyciem i manipulacją.

Fałszywe wskazania przyrządów i kontrolerów

Konferencja prasowa MAK nie daje odpowiedzi, co tak naprawdę było bezpośrednią przyczyną katastrofy w Smoleńsku. Mimo usilnych starań Rosjan, aby winą obarczyć pilotów i pasażerów, nie można zaakceptować przedstawionych okoliczności lotu. Nie chodzi przy tym o podważenie danych z rejestratora przyrządów, ale o to, jak zostały one zinterpretowane.

Osią oskarżeń MAK jest to, że piloci próbowali lądować. Świadczyć mają o tym komunikaty nawigatora, odczytującego wskazania radiowysokościomierza aż do 20 metrów nad poziomem gruntu i brak na to reakcji pilotów. Brak reakcji jest więcej niż zastanawiający, nie można jednak traktować tego jako próbę lądowania, choćby dlatego, że odbywałoby się ono zbyt gwałtownie.

Od chwili ujawnienia stenogramów, brak błyskawicznej reakcji pilotów na szybko malejące odczyty RW było chyba największą zagadką tego lotu. Jej rozwiązaniem nie jest jednak na pewno interpretowanie tego jako świadome lądowanie - nie dość, że odbywające się przy zbyt gwałtownym obniżaniu, to jeszcze przecież zupełnie w ciemno. Widoczności ziemi przecież nie było.

Wielu ekspertów oceniało, że podejście do lądowania bazujące na radiowysokościomierzu to złamanie wszelkich procedur bezpieczeństwa. I dzisiaj nadal wielu tak twierdzi, tylko przez myśl im nawet nie przejdzie, że to nie było lądowanie. Byłoby to najbardziej prymitywną interpretacją, nie mieszczącą się jednak w głowie wszystkim tym, którzy zapoznali się choćby z profilem terenu przed lotniskiem.



Dzisiaj wydaje się, że zagadka ta być może została rozwiązana. Od wielu miesięcy głosiłem tezę iż piloci nie lądowali, a to że nawigator odczytuje radiowysokościomierz jeszcze o niczym nie świadczy. Dzięki temu, że nawigator to robił, piloci mogli patrzeć na inne przyrządy. Przede wszystkim na ten najważniejszy - wysokościomierz barometryczny.

Natomiast z prezentacji MAK, wspartej zapisem z przyrządów samolotu, w tym i głównego wysokościomierza barometrycznego, wynika iż przyrząd ten został w końcowej fazie lotu przestawiony i fałszował znacząco odczyt wysokości! Przyrząd pokazywał wysokość o ok. 170 metrów większą niż tę na jakiej faktycznie znajdował się samolot w stosunku do pasa startowego!

Kto i dlaczego go przestawił? Tego nie wiemy. Wiemy jednak to, że główny przyrząd, który zgodnie z procedurą powinien być analizowany przez pilota w czasie podejścia do lądowania (zanim jeszcze w ogóle zdecydowałby się on na ostateczny manewr lądowania po zejściu z tzw. wysokości decyzyjnej) dawał wielce zafałszowane odczyty.

Mówiąc obrazowo - mimo, że samolot ocierał się o grunt, przyrząd ten pokazywał wysokość ok. 180 metrów. Znajduje to potwierdzenie w zapisie z rejestratora, w którym widzimy, że ostatni zapis głównego wysokościomierza barometrycznego zatrzymał się na wysokości 188 metrów! (wykres nr. 25 na str. 70 angielskiej wersji raportu MAK)

W tym kontekście zupełnie inaczej wygląda brak reakcji kapitana na komunikowane przez nawigatora odczyty wysokościomierza radiowego. Kapitan je najprawdopodobniej ignorował, do czego miał prawo na tym etapie lotu i na tej jak mu się zdawało o wiele większej wysokości, niż była naprawdę.

I jeszcze na koniec. Trudno przejść do porządku dziennego nad faktem, że raport nie uwzględnia błędów rosyjskich kontrolerów. Skoro główny przyrząd nawigacyjny, dając zafałszowane odczyty, sprowadził prawdopodobnie samolot do zderzenia z ziemią, to przecież do tej katastrofy by nie doszło, gdyby kontrolerzy nie utwierdzali pilotów, że są na "kursie i na ścieżce" czyli na właściwej trajektorii.

W końcowej fazie, ale jeszcze zanim doszło do kontaktu z ziemią, 101-ka leciała ok. 70 metrów niżej niż powinna na ścieżce podejścia do pasa. Jak to możliwe, że nie widać tego było na precyzyjnym radarze, znajdującym się w Smoleńsku, który w tej odległości od lotniska pokazuje odchylenie od ścieżki z dokładnością do ok. 15 metrów..

Rekonstrukcja lotu Tu-154M 101 na motolotni

Film zaczyna się nad niewielkim wzgórzem, którego stok jest jednocześnie zboczem ostatniego jaru przed lotniskiem Siewiernyj w Smoleńsku. Pilot motolotni stara się odtworzyć przebieg lotu 101-ki tak, jak możemy go sobie wyobrazić ze stenogramów. W początkowej fazie lotu jaki widzimy na filmie, gdy znajduje się nad zalesionym wzgórzem, zniżanie jest łagodne. Prędkość opadania zwiększa się, gdy wzgórze przechodzi w opadające zbocze jaru. To na tym odcinku nawigator 101-ki odczytuje stałe wskazania radiowysokościomierza - 100 metrów. Za kilka sekund widzimy, że przed nami pojawia się przeciwległe, podnoszące się zbocze jaru. To tutaj, po przelecenie dna jaru, odczyty radiowysokościomierza wskazywały szybko zmniejszającą się wysokość - co ok. sekundę ubywało 10 metrów.

Pilot motolotni jest odchylony kilkadziesiąt metrów na lewo od osi pasa (tak jak 101-ka) i na podnoszącym się zboczu mija znajdujący się z prawej strony budynek bliższej radiolatarni. Nie mógł jednak lecieć tak nisko jak 101-ka, bo za chwilę wpadłby w drzewa. 101-ka, mijając radiolatarnię, znajdowała się kilka metrów nad gruntem. Dalej widać znajdującą się idealnie na kursie dużą brzozę, na której 101-ka straciła fragment skrzydła i samolot zaczął się obracać wokół osi podłużnej. Tego pilot motolotni nie mógł rzecz jasna odtworzyć, choć ruchami kadru stara się to zaznaczyć w samej końcówce.

To bardzo cenna symulacja lotu, bo odbywająca się w rzeczywistych warunkach - dość dobrze przybliżająca końcowe fragmenty lotu 101-ki. Autorzy tej symulacji wsparli się oczywiście obróbką komputerową. Film zarejestrowany przez motolotnię jest przyspieszony oraz dodatkowo powiększane są fragmenty oryginalnego kadru aby oddać prędkość samolotu (280 km/h).

Potwory i spółka

Wypowiedzi polskiego akredytowanego przy MAK Edmunda Klicha skłaniają do smutnej refleksji, że prawdopodobnie nigdy nie poznamy prawdziwych przyczyn katastrofy rządowego Tu-154M w Smoleńsku. Otóż, w jednym z ostatnio udzielonych wywiadów za ważną kwestię uznał on poznanie treści rozmowy telefonicznej jaką Lech Kaczyński przeprowadził ze swoim bratem podczas tragicznie zakończonego lotu.

Jarosław Kaczyński odnośnie treści tej rozmowy wypowiadał się publicznie i był nawet w tej kwestii przesłuchiwany przez prokuraturę zaraz po katastrofie, co samo w sobie jest już kuriozalne. Ale widać to nie zadowala Edmunda Klicha, gdyż podaje on w wątpliwość oświadczenia i zeznania byłego premiera, skoro w jakże wysublimowany sposób domaga się ujawnienia rozmowy:

"Ważne byłoby, aby ujawnić rozmowy między Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi i dowiedzieć się czy rozmowa dotyczyła rzeczywiście jedynie stanu zdrowia matki."

Kilka miesięcy temu w tym tonie wypowiadał się Janusz Palikot, bezpardonowo i w najbardziej ohydny sposób atakujący Lecha Kaczyńskiego, zarówno za życia, jak i po Jego śmierci. Można więc z całą stanowczością powiedzieć, że mamy oto godnego następcę tego politycznego wykidajły.

Polska to dziwny kraj, w którym ekspert(?) od wypadków lotniczych, badający katastrofę samolotu, w którym ginie prezydent państwa, dywaguje o treści prywatnych rozmów pasażerów. Ba, i to nie zwykłych pasażerów, ale tego najważniejszego. Bo przecież rozmowami innych pasażerów można by się zajmować, gdyby brano pod uwagę hipotezę zamachu. Tę jednak Edmund Klich jak wiadomo wyklucza. Choć dla Jarosława Kaczyńskiego robi wyjątek.. na co wskazują rzucane w eter potworne w swojej wymowie czysto polityczne insynuacje. Dla porządku dodajmy - wymierzone w śp. Prezydenta i lidera opozycji.

Samo sformułowanie o "ujawnieniu" jest już manipulacją, bowiem przywoływana rozmowa nie jest ukryta czy utajniona, gdyż nie została po prostu nigdzie zarejestrowana. Cel tej wypowiedzi jest zatem oczywisty, tak jak był jasny, gdy mówił o tym Palikot czy Wałęsa. Skoro w stenogramach nie ma śladu nacisków Lecha Kaczyńskiego czy jego otoczenia na pilotów, to trzeba ich szukać u Jego brata.

Absurd tej konstrukcji myślowej polega na tym, że musiałoby w niej mieć miejsce przekazanie słuchawki pilotom, działającej jednocześnie jak pistolet. Ale przecież nie o myślenie tutaj chodzi, lecz o wywołanie wrażenia, nawet do końca nieuświadomionego, że ten jeden człowiek, znajdujący się w odległości setek kilometrów od samolotu, mógł wpłynąć na przebieg lotu.

Każda podłość przechodzi przez gardło Palikotowi czy Wałęsie. Teraz tych samych chwytów używa już akredytowany i przewodniczący komisji badania wypadków lotniczych, zajmujący się katastrofą smoleńską. Jest to znakiem, że rozkręcony przez Platformę Obywatelską przemysł nienawiści wypluł z siebie kolejnego potwora.