środa, 31 stycznia 2007

Newsweek - prawie jak dziennikarstwo cz. 2

Artykuł Kaczorowskiego, o którym pisałem w poprzedniej notce, nie jest, niestety, oderwany od reszty zawartości bieżącego numeru "Newsweeka". Zarówno warstwa tekstowa, jak i ilustracyjna tygodnika nie pozostawia wątpliwości, że mamy do czynienia z czymś, co tylko udaje dziennikarstwo a w istocie jest wściekłym politycznym atakiem lub nierzetelnością na poziomie graniczącym z kryptoreklamą. W oczy rzuca się także, delikatnie mówiąc, lekki stosunek do Powstania Warszawskiego.

W podobnej konwencji, co paszkwil na Kaczyńskiego autorstwa Aleksandra Kaczorowskiego, przedstawiona została wirtualna na razie kandydatura Jana Ołdakowskiego na prezydenta Warszawy. Również tu instrumentalnie potraktowano Powstanie Warszawskie (to już chyba jakaś mania prześladowcza, rodem z tekstów Michała Cichego w "Gazecie Wyborczej"). Walka Ołdakowskiego o fotel prezydenta stolicy w prawdopodobnych przedterminowych wyborach dla "Newsweeka" jest "nalotem na Warszawę". Ilustracją krótkiej informacji na ten temat jest..

Jan Ołdakowski

zdjęcie kandydata na tle zrekonstruowanego Liberatora, dzięki któremu (i wielu narażających swe życie załóg tego typu samolotów) dokonywano zrzutów dla walczących powstańców. Bynajmniej nie "nalotów", jak wymyśliła sobie kolejna redakcyjna miernota, dumna zapewne z tego, że udał jej się "dowcipny" podpis do zdjęcia. Czy można upaść jeszcze niżej? Pomijam już nawet fakt osobistych zasług Ołdakowskiego, jako dyrektora Muzeum Powstania Warszawskiego, który od zera zbudował jedno z najbardziej popularnych muzeów w Polsce, oddając należną cześć bohaterom Warszawy, której tak długo im nawet w niepodległej Polsce odmawiano. Świadczy to wyraźnie o tym, że odniesienia do Powstania nie pojawiają się w "Newsweeku" przypadkowo. Skoro bowiem pamięć o Powstaniu Warszawskim jest istotna dla braci Kaczyńskich, należy zszargać i obśmiać jego symbole, bo przy okazji oberwie się przecież Kaczorom.

Aby zobaczyć, jak bardzo gazeta może być dyspozycyjna wobec jednego z ugrupowań politycznych, wystarczy przeczytać choćby wstępniak redaktora naczelnego. Michał Kobosko czerpie garściami z klasyków platformianej pyskówki politycznej, pisząc m.in. że "Gdy Stefan Niesiołowski porównywał Jarosława Kaczyńskiego do Gomułki – wzbudzając święte oburzenie partii rządzącej - coś było na rzeczy." Niemal słowo w słowo powtarza też dyrdymały głoszone przez sztabowców Hanny Gronkiewicz-Waltz, po wygaśnięciu jej prezydenckiego mandatu - np. że "spóźniła się tylko 10 godzin" i za to premier chce ją odwołać.

Przykłady można by mnożyć. W kolejnym, tym razem długaśnym (6 stron) i nudnym tekście "WWWox populi", traktującym o "internetowym społeczeństwie obywatelskim" w Polsce, jedynym adresem wirtualnej platformy wymiany poglądów jaki się w nim pojawia jest Gazeta.pl. I to aż 4 razy! Jedynymi blogami, jakie zostały wspomniane w tym artykule są natomiast blog administratora tego portalu oraz jednej z jego użytkowniczek. Nie chcę rozpętywać kolejnej afery Kataryny, bo jedna stała się już moim udziałem więc wspomnę tylko, że chodzi właśnie o nią. Zapewne nie Kataryny wina, że cały świat wirtualnej debaty politycznej w Polsce kończy się dla niektórych dziennikarzy na forum Gazeta.pl i jej blogu.

Ale nawet tego dla nich za dużo! W rzeczonym artykule (w osobnej ramce) zacytowano kilka wypowiedzi internautów (oczywiście z forum Gazety) odnośnie utraty mandatu przez HGW. Jedni stali za nią murem, inni starali się wykazać, że nie ma już prawa zajmować urzędu, komentując oświadczenie w tej kwestii premiera. Czyli normalna dyskusja na forum lub blogu, ścierające się poglądy, różne sympatie polityczne. Żeby jednak nie było za obywatelsko, redakcja podsumowała wypowiedzi internautów jedynie słusznym komentarzem "..odpytani przez tak zwane szybkie media prawnicy konstytucjonaliści nie zostawili suchej nitki na oświadczeniu premiera..". Jednym słowem - wszędzie nachalna propaganda PO-HGW.

Po choćby bieżącej lekturze wydania widać zatem wyraźnie, że nowy zespół redakcyjny "Newsweeka" okrzepł i wyznacza nowe standardy zależnego, upolitycznionego, nierzetelnego i nieobiektywnego dziennikarstwa. Szkoda, bo kiedyś ten tygodnik czytałem, teraz nie wezmę tego szmatławca już do rąk.


Tagi: ; ; ;

Newsweek - prawie jak dziennikarstwo cz. 1

Najnowszy "Newsweek". Na pierwszym planie Jarosław Kaczyński, w tle Putin. Tytuł "Prawie jak Putin", w podtytule "Rządzenie Polską to za mało. Jarosław Kaczyński chce panować". To zapowiedź kuriozalnego tekstu Aleksandra Kaczorowskiego, który zamiast choćby próby udowodnienia postawionej na okładce tezy epatuje czytelników kwiecistymi, nieuprawnionymi zupełnie porównaniami i nadużyciami bez niemal jakiejkolwiek argumentacji. Lead w samym artykule: "Instrumentalne traktowanie prawa, autorytarny styl, lekceważenie woli wyborców, gra na nacjonalistycznej strunie – podobieństwa między rządzącymi Polską i Rosją są niepokojąco liczne."

Niepokój to zresztą lajtmotiw całego artykułu, który, zamiast rzetelnego dziennikarstwa jest przykładem bezpardonowej walki politycznej w interesie jednego ugrupowania. Autor przekroczył swym tekstem wszelkie granice wazeliniarstwa wobec Platformy. Jeszcze jeden cytat już z samego artykułu: "Wyborcy postanowili, że prezydentem Warszawy ma być polityk PO, Hanna Gronkiewicz-Waltz. Działania PiS kwestionujące ten werdykt wyborczy w oparciu o błahy pretekst prawny to ograniczanie demokracji." Czy przypadkiem ograniczeniem demokracji nie jest to, że HGW ze swoim sztabem, chcąc zachować władzę, nawołują do łamania obowiązującego prawa uchwalonego przez demokratycznie wybrany parlament? Czy to zatem Kaczyńskiego cechuje "Determinacja i bezwzględność, z jaką dąży do usunięcia Gronkiewicz-Waltz", a nie bardziej uprawnione jest twierdzenie odwrotne w kontekście bezprawnego pozostawania na urzędzie?

Newsweek 5_2007 Dla Kaczorowskiego nie ma żadnej drugiej strony politycznej debaty, jest jedynie "propaganda obozu Kaczyńskiego". Kwestionuje nawet demokratyczny mandat premiera, pisząc o "oczernianiu demokratycznych poprzedników". Praktycznie każde zdanie roi się od tego typu kwiatków, niektóre stwierdzenia mają nawet udowodnić podobieństwa tam, gdzie postępowanie Kaczyńskiego i Putina jest diametralnie różne, jak np. w podejściu do roli służb specjalnych w demokratycznym państwie. Dla Kaczorowskiego "Różnica polega tylko na tym, że Putin opiera swą władzę na ludziach wywodzących się z KGB, podczas gdy Kaczyński tropi ich, gdzie tylko się da, począwszy od WSI." Nawet zatem z zupełnie odmiennego życiorysu, spojrzenia i postępowania dwóch porównywanych polityków w dziedzinie służb specjalnych wywodzących się z dawnego reżimu można uczynić podobieństwo! Całe to dziennikarskie kuriozum jest tak jednostronne a autor używa tyle manipulacyjnych zabiegów i chwytów retorycznych w obronie swoich politycznych mocodawców, że równie dobrze mogłoby znaleźć się w "Trybunie Ludu" i to w latach jej świetności, czyli głębokiego PRL-u.

Do czego można się posunąć, pokazuje też warstwa ilustracyjna tekstu. Słuszność głoszonych przez Kaczorowskiego tez mają bowiem poprzeć nie tylko jego słowa, ale i fotografie. Co wybrał autor do ubogacenia propagandowej wymowy swojego tekstu? Na jednej fotografii widzimy Putina podczas uroczystości rocznicowych Dnia Jedności Narodowej (czyli wygnania Polaków z Kremla), obok - braci Kaczyńskich składających hołd Powstańcom Warszawskim podczas rocznicy jego wybuchu! Pomijając niezręczność, czy wręcz skandaliczność zabiegu, z uwagi na instrumentalne traktowanie śmierci i tragedii tysięcy powstańców, okazuje się, że Kaczyńskim można już dzisiaj przyłożyć nawet tym, czego do tej pory nikt im nie odmawiał i oddawano im w tej kwestii sprawiedliwość. Przywrócenie za czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego w Warszawie należnej rangi bohaterom Powstania Warszawskiego, o co przez kilkanaście lat III RP nikt się skutecznie nie upomniał, ma służyć dziennikarskiej miernocie do udowodnienia swych chorych z nienawiści wymysłów. Niczego jednak nie udowadnia, a tylko ilustruje chorobę. Cdn.


Tagi: ; ; ;

niedziela, 28 stycznia 2007

Wojskowi dziennikarze informacyjni

Uważny widz i słuchacz zdawał sobie w ciągu ostatnich kilkunastu lat sprawę z nieobiektywności wielu programów informacyjnych i publicystycznych, widział materiały robione na polityczne zamówienie czy najdelikatniej mówiąc marginalne traktowanie polityków i publicystów nie kojarzonych z poprawnym politycznie salonem. Czy 1 lutego poznamy nazwiska tych, którzy stali za dezinformacją i manipulacją opinią publiczną w środkach masowego przekazu? Właśnie okazało się, że Wojskowe Służby Informacyjne miały wśród dziennikarzy aż 115 agentów i prawdopodobnie jeszcze więcej nieformalnych współpracowników.

Nie przeceniałbym ich roli. Nazwiska największych manipulatorów i propagandzistów są przecież doskonale znane. Wielu "obiektywnych" dziennikarzy dało wcześniej czy później jasne świadectwo swoich politycznych sympatii i antypatii. Te wszystkie Gembarowskie, Lisy, Olejnikowe, Kolendy-Zaleskie, Sekielskie, Morozowskie, Durczoki, Żakowskie i im podobne "gwiazdy" były dla setek innych dziennikarzy wyznacznikiem tego, że tylko jedynie słuszny ogląd rzeczywistości politycznej jest przepustką do salonów IV władzy III RP. Podejrzewam więc, że tych stupiętnastu, których nazwiska mamy poznać, to raczej drugi dziennikarski garnitur. Być może nawet są to głównie ci, którzy bezpośrednio dziennikarstwem się nie parali - czyli np. producenci i obsługa techniczna. Jedni i drudzy decydują przecież o tym, jakiego typu materiały idą w eter. W myśl zasady, że obraz przekazuje więcej (dez)informacji niż 1000 słów - można np. odpowiednim ujęciem poprawić lub zniekształcić wizerunek wybranych postaci.

Zastanawiająca jest jednak skala zjawiska. Tym bardziej, jeśli tych stupiętnastu agentów zwerbowanych w mediach porówna się z.. jednym(!) zabezpieczającym naszą wschodnią granicę. Włosy dęba stają na głowie na taką statystykę, choć w kontekście tym nie jest już dziwny fakt, że WSI nie wykryły przez cały okres swojego istnienia ani jednego szpiega. A po tym, jak to cywilne specsłużby ujawniły kilku kretów wewnątrz samych WSI, nikt (z wyjątkiem samych szpiegów) nie poniósł za to odpowiedzialności. To, gdzie WSI widziały największe zagrożenie, sądząc z liczby agentów, świadczy jednoznacznie o kompletnym wypaczeniu roli, jaką tego typu służby powinny pełnić w demokratycznym państwie. Przy okazji upadł kolejny mit głoszony przez środowisko "Gazety Wyborczej" - mówiący o tym, że rozwiązanie WSI odsłoni Polskę na penetrację obcej agentury.

Wielu zadaje sobie pytanie: jak bardzo tych 115 dziennikarzy będących na usługach WSI przysłużyło się do skrzywienia przekazów prasowych? Zapewne trudno to będzie stwierdzić, bo arsenał manipulacyjnych środków jest niezwykle szeroki a wiele z nich, jeśli są wyjęte z szerszego kontekstu, może być zupełnie niezauważalna. Manipulacyjny może być nie tylko komentarz ale sam porządek ukazujących się w serwisie materiałów - kolejność, czas trwania, pomijanie lub bagatelizowanie jednych informacji a wybijanie na czołówkę innych itd. Między bajki, czy jako kolejną celową dezinformację, można więc włożyć to, że agenturę WSI w mediach ujawnić się powinno dopiero po tym, jak sąd udowodni złamanie prawa.

Dziennikarz - agent wojskowych służb informacyjnych - pomylił nie tylko front. Jakich to informacji o wojskowym znaczeniu miałby dostarczać z kraju macierzystego dla specsłużb? Pomylił też powołanie zawodowe. Zarówno etyka jak i prawo prasowe chronią źródła informacji dziennikarza, natomiast specyfiką pracy specsłużb jest gromadzenie i przekazywanie do centrali wszelkiego typu informacji z personaliami włącznie.


Tagi: ; ; ;

sobota, 27 stycznia 2007

Waltzowanie prawa

"Sprawiedliwość jest po mojej stronie! A jeśli jej poczucie kłóci się z
prawem, to znaczy, że prawo to jest niedobre. I trzeba je zmienić."


Ten cytat z oświadczenia, które Hanna Gronkiewicz-Waltz wygłosiła na wczorajszej sesji Rady Warszawy doskonale podsumowuje jej "argumentację" po tym, jak okazało się, że z mocy ustawy straciła mandat prezydenta Warszawy. Być może tak otwarte przedstawienie stanowiska było kroplą przelewającą czarę i wreszcie dla większości obserwatorów stało się jasne, kto tu tak naprawdę ma "ciągotki autorytarne". Uszy przecierałem ze zdumienia, gdy słuchałem wczoraj TOK FM i niemal każdy dzwoniący słuchacz mówił to, co jeszcze kilka dni temu można było przeczytać tylko na prawicowych blogach.

Nadzwyczajna sesja Rady Warszawy
Foto: Nadzwyczajna sesja Rady Warszawy

Z nieco mniejszym zdumieniem przeczytałem już zatem komentarze do informacji o wyczynach HGW na Onecie oraz kilka blogów w Salonie24. Przytłaczająca większość komentarzy okazała się nieprzychylna dla HGW! Jako przykład chciałbym szczególnie polecić jeden krótki wpis Elizy Michalik - "A jednak ciągotki autorytarne.", broniący HGW, oraz znajdujące się pod nim komentarze. Mam zatem nie tylko cichą nadzieję, że niedługo (po przedterminowych wyborach), HGW znajdzie się tam, gdzie m.in. za takie jak wyżej oświadczenia w demokratycznym państwie trafić powinna. Na polityczny śmietnik.


Tagi: ; ; ;

środa, 24 stycznia 2007

Żenujący koniec prezydentury Hanny Gronkiewicz-Waltz

Szkoda nerwów na analizowanie spektaklu cynizmu, manipulacji i nienawiści, jakim od kilku dni raczy nas PO z Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele i garstką wynajętych prawników. Do annałów przejdzie zapewne "spóźnienie na samolot z Londynu", o którym wspomniał profesor Kulesza, zemsta urzędnika (oczywiście anonimowego) pozostawionego w ratuszu przez Marcinkiewicza, którego przywołała sama główna bohaterka skandalu czy też mądrości głoszone przez posłankę PO Julię Piterę w stylu "Gronkiewicz-Waltz czegoś nie dopatrzyła, ale za to PiS chce nam wprowadzić dyktaturę."

Żenujące jest, że musimy to wszystko słuchać, oglądać i czytać. Nawet najbzdurniejsze argumenty zwielokrotniane są bowiem przez rzeszę dyspozycyjnych wobec PO lub niedouczonych dziennikarzy. Zamiast przywołania jednego ustępu w ustawie, którego nie spełniła HGW, tracąc tym samym z automatu mandat, dziennikarze wolą dywagować nad "nadmiernym rygoryzmem prawnym" ze strony PiS (zarzut zupełnie bezpodstawny, bo ustawa nie daje żadnej, mniej rygorystycznej opcji), kosztami ewentualnych wyborów, które zafundować chce nam oczywiście PiS (w rzeczywistości funduje je swoim niedopatrzeniem HGW) oraz jakim prawem(!) PiS z premierem na czele chce odwołać biedną Hanię.

Wynajęci przez PO prawnicy raczą publiczność sofizmatami - np., że prowadzenie działalności gospodarczej to nie to samo, co jej wykonywanie, albo że, mając siedzibę firmy w Warszawie i rozliczając się z warszawskim urzędem skarbowym, można nie wykonywać działalności w tymże mieście. Sama Hania w przypływie dobrego humoru oznajmiła na jednej z niezliczonych już konferencji prasowych, że jej mąż "wykonuje działalność wszędzie w Polsce, ale nie w Warszawie". Itd. itp. Żadne ściemnianie i manipulacje, ani kłamstwa, powtarzane choćby tysiąc razy, nie zmienią jednak zapisów ustawy, z którą "kompetentna" pani prezydent nie raczyła się zapoznać.

Hanna Gronkiewicz-WaltzO tym, że de iure Hanna Gronkiewicz-Waltz nie jest prezydentem (dokładnie od godziny 0.00 27 grudnia 2006) pisałem już kilka dni temu. Dziś powiedział to premier, za co spotkał go niemal medialny lincz, po sygnale do ataku, jaki dał Tusk z HGW na zwołanej zaraz konferencji prasowej. Kaczyński nie "odwołał" Hanny Gronkiewicz-Waltz, odniósł się tylko do odwołującego ją automatycznie zapisu* w ustawie. Nie oznacza to jeszcze, że Gronkiewicz-Waltz przestała być prezydentem Warszawy. De facto nim jest, bo wygaśnięcie mandatu trzeba jeszcze zgodnie z tą samą ustawą "stwierdzić". Jest to jednak tylko formalność. Jeśli nie zrobi tego Rada Warszawy, będzie musiał zrobić to wojewoda. Być może czeka nas jeszcze procedura odwoławcza przed sądem administracyjnym, ale prawo nie pozostawia tutaj żadnej wątpliwości, jaki będzie werdykt. Nawet PO zdaje sobie z tego doskonale sprawę o czym świadczy fakt, że proponują abolicję.

Abolicja, czyli nowelizacja przedmiotowej ustawy z mocą wsteczną w czasie (byłoby to złamanie jednego z fundamentów prawa już od czasów rzymskich), pozwoliłaby Hannie Gronkiewicz-Waltz dalej sprawować urząd, mimo złamania obecnie obowiązującego prawa. Zapewne na abolicję PiS się nie zgodzi, bo jego posłowie musieliby być niespełna rozumu, żeby zmieniać ustawę po to tylko, aby stołek mogła zachować jedna osoba. Gdyby nie wpadka Gronkiewicz-Waltz nawet pies Tuska nie upomniałby się przecież o innych wójtów i burmistrzów, którzy w ten sam sposób stracili mandat. Abolicja jest zatem politycznym pomysłem PO tylko i wyłącznie po to, aby utrzymać Bufetową na stołku. Jest też cynicznym batem na PiS, bo niezorientowanym wyborcom będzie można wmawiać, że PiS nie zaakceptował "rozsądnego" rozwiązania, pozwalającego uniknąć kosztownych wyborów. PiS nie ma wyboru, nie chcąc sprzeniewierzyć się ideom państwa prawa.

Kosztowne wybory funduje warszawiakom Hanna Gronkiewicz-Waltz ze swoim sztabem kompromitującą nieznajomością prawa, co nie jest żadną okolicznością łagodzącą dla zwykłych obywateli w tysiącu sprawach urzędowych, w których muszą dotrzymywać terminów. Wybory muszą się niestety odbyć, bo nie ma rozwiązania, aby w państwie prawa można się było bez nich w takiej sytuacji obejść. Doraźne prawo i sądy nie tak dawno ćwiczyliśmy. Dla jednej osoby nie ma potrzeby do nich wracać, tworząc przy okazji niebezpieczny precedens na przyszłość.


PS. Pozwolę sobie tylko na jedną złośliwość. Warszawa dzisiaj została sparaliżowana "nagłym" (środek zimy, od kilku dni zapowiadane opady śniegu i mrozy) nadejściem zimy. Hanka widać jest tak zabiegana po konferencjach prasowych, że nie ma czasu zajmować się tym, czym powinna..


*) Przepis, na którym poległa Hanna Groniewicz-Waltz. Jest on prosty jak konstrukcja cepa, brzmi mniej więcej tak: kto do określonego dnia po wyborach nie złoży stosownego oświadczenia majątkowego współmałżonka traci mandat. Koniec kropka. Tych kilka wyrazów w propagandzie PO (przypomnijmy, że sami w poprzedniej kadencji sejmu to uchwalali) zamieniło się w przepis "bzdurny", "absurdalny", "nieproporcjonalny", "niekonstytucyjny", "wykluczający się z innymi" itd. co oczywiście nie jest zgodne z prawdą. Ideą tego zapisu jest zapobieżenie korupcji w samorządzie, a jedynym jego niedociągnięciem jest to, że termin złożenia podobnego oświadczenia w odniesieniu do samego samorządowca (a nie jego współmałżonka) upływa kiedy indziej.



Tagi: ; ; ;

poniedziałek, 22 stycznia 2007

Bufetowa jest równiejsza

Równi wobec prawa:
"Jest oczywiście pytanie, co zrobić z mandatami tych burmistrzów, którzy już je stracili z powodu spóźnienia. W ich przypadku klamka zapadła, gdyż w niektórych przypadkach są nieodwracalne skutki prawne".

I równiejsi:
"To jest nieistotne naruszenie prawa, każdy kto się spóźnił dzień czy dwa, może wytłumaczyć, czym było to spowodowane."
"Tych przepisów nie można interpretować na niekorzyść demokratycznie wybranego prezydenta, bo stracimy autorytet państwa i demokracji!"

Cytaty z wypowiedzi prof. Michała Kuleszy dla dzisiejszego "Dziennika"


Miała być druga linia metra, konkursy na urzędnicze stanowiska w stołecznym Ratuszu, nowy statut decentralizujący władzę w mieście, stadion narodowy, komunikacja do 1 w nocy.. Z tych i wielu innych obietnic Hanna Gronkiewicz-Waltz zdążyła się wycofać w ciągu zaledwie niecałych dwóch miesięcy swojego urzędowania. Co ciekawe, odbyło się to najzupełniej szczerze, bez zbędnego owijania w bawełnę, decyzjami pani prezydentowej (de iure już byłej) oraz w licznych wywiadach jakich sama udzieliła i powołani przez nią z partyjnego klucza urzędnicy. Szczegółowy zapis - dzień po dniu, czy nawet godzina po godzinie - tego, jak działa mechanizm politycznej "całej wstecz" - na blogu "Bufetowa Watch".

W największych przecież koszmarach Bufetowa oraz jej przyboczni nie mogli spodziewać się, że zaraz po odwołaniu wyborczych obietnic przyjdzie im rozpocząć kolejną.. kampanię wyborczą. Obmyślili to sobie sprytnie - wycofać się ze wszystkiego, co obiecali jak najszybciej, aby odium złamanych obietnic bądź nieudolności nie ciążyło nad ewentualną reelekcją za cztery lata. A tu masz babo placek.. Profesor prawa i najlepsi platformiani "fachowcy" nie są w stanie przeczytać/zrozumieć/wypełnić bodaj dwóch ustaw, które pozwoliłyby Bufetowej skutecznie objąć urząd na całą kadencję. A nie tylko do czasu, kiedy HGW powinna złożyć oświadczenie majątkowe małżonka, czyli do 26 grudnia ubiegłego roku.

O samym fakcie złamania prawa przez HGW, ani o jej bzdurnym, czy wręcz skandalicznym tłumaczeniu się nie zamierzam pisać, bo wszystko jest na "BW". Zastawiam się tylko, kto posprząta po Bufetowej, gdy już oficjalnie (dla mnie sprawa jest oczywista) okaże się, że od 27 grudnia nie jest formalnie prezydentem, a tym samym wszystkie podejmowane przez nią z tego tytułu decyzje są nieważne.

Wielu samorządowców straciło już swoje mandaty z powodu spóźnienia w złożeniu swoich oświadczeń majątkowych lub współmałżonków. A zatem prawo do tej pory nie było w tym względzie dyskusyjne. Wykorzystanie "kruczków prawnych", "nieuszanowanie demokratycznego wyboru" i tym podobne bajania pojawiły się dopiero, gdy niedotrzymanie ustawowych zapisów dotyczy partyjną divę z PO. Jeśli o polityków chodzi - rozumiem, że do raz zajętych stołków gotowi są się przyspawać. Niech mi tylko nikt nie mówi, że HGW i zgraja stojących za nią aparatczyków są kompetentni. Nie rozumiem za to niektórych "autorytetów", w tym prof. Kuleszy, którzy plują Polakom w twarz stwierdzeniami, że prawo nie jest równe dla wszystkich.


Tagi: ; ; ;

sobota, 20 stycznia 2007

Wachowski i PZPN

Nie, nie będzie tym razem o działalności Mieczysława Wachowskiego w Polskim Związku Piłki Nożnej. Jak wiadomo był on zainteresowany inną dyscypliną - ping-pongiem, w którym, mimo że był lepszy, pozwalał wygrywać swojemu szefowi - Lechowi Wałęsie. Co ma jednak wspólnego Mietek z PZPN-em? Ano to, że oba symbole moralnego zepsucia III RP, nieformalnych powiązań, korupcji na wielką skalę czy wręcz mafijnych powiązań połączyli przychylni takiemu porządkowi salonowi dziennikarze i ich redaktorzy prowadzący. Zamiast bowiem jasnego przekazu o tym, co miało miejsce, usłyszeliśmy o "zemście Kaczyńskich" i niemal pewnym "wykluczeniu Polski z międzynarodowych rozgrywek przez FIFĘ".

Mieczysław Wachowski w RMF FM Tak sobie słucham i czytam o aresztowaniu Wachowskiego i włosy stają mi dęba. Okazuje się, że zdaniem prokuratury dopuszczał się nie tylko oszustw i wyłudzeń, ale również przetrzymywał w domu kolejne tajne dokumenty (do czego nie miał prawa). Jego nazwisko przewija się też w kontekście gangsterskiego przemytu narkotyków. Nie dziwi więc to, że Mietek załatwił prawdopodobnie ułaskawienie przez prezydenta Wałęsę "Słowika" - jednego z najgroźniejszych bandytów mafii pruszkowskiej. Taki człowiek był jeszcze kilka miesięcy temu zapraszany przez TOK FM, aby na antenie mógł popluć trochę na Kaczorów. Zakładał też partię "zdrowego rozsądku", którego - jego zdaniem - miało brakować rządzącemu PiS.

Wałęsa zaraz po zatrzymanie Wachowskiego powiedział, że to "zemsta Kaczyńskich". Przez dwa dni to właśnie wypowiedź Wałęsy miała większą siłę przebicia w niektórych mediach (TOK FM, Onet) niż informacje o bardzo poważnych zarzutach wobec jego kapciowego. Mimo, że ta skandaliczna wypowiedź już zniknęła z czołówek serwisów informacyjnych, a w jej miejsce pojawiają się kolejne fakty z przeszłości Wachowskiego, wystarczyło to, aby u wielu ludzi, mniej interesujących się polityką, wywołać przeświadczenie o politycznych motywach zatrzymania Miecia. Wiem to chociaż po rozmowach z ochroniarzami z mojej pracy, dzięki którym często dowiaduję się o społecznych nastrojach.

Polski Związek Piłki NożnejPodobny mechanizm można zaobserwować po rozwiązaniu zarządu PZPN i wprowadzeniu kuratora. Np. na Interii nie mogłem już na ten temat znaleźć nic poza materiałem opatrzonym wielką czcionką, że "Polityk chce zostać prezesem PZPN", czyli że Ryszard Czarnecki chce zostać prezesem związku. Czarnecki na swoim blogu pisał o tym, że chce zostać prezesem PZPN już kilka miesięcy temu; pytanie co z tego. Dla TOK FM informacja o wprowadzeniu kuratora do PZPN była natomiast nierozerwalnie związana z tym, że "grozi nam za to wykluczenie z międzynarodowych rozgrywek przez FIFĘ". W eter szła/idzie zatem informacja nie o tym, że wreszcie został rozwiązany zarząd związku, w którym za korupcję aresztowano już kilkudziesięciu działaczy, w tym właśnie jednego z zarządu, lecz, że jest to być może decyzją polityczną, za którą polską piłkę może spotkać banicja.

Niestety, nie pierwszy raz nieprzychylne rządowi media zachowują się jak piąta kolumna. Swoimi nierzetelnymi, wręcz absurdalnymi przekazami, już nie tylko się ośmieszają, czy uderzają w swoich politycznych wrogów, lecz działają przeciw wszystkim kibicom w Polsce. Dają bowiem ewentualne "argumenty" (oczywiście puste - medialne) Blatterowi, który przyjaźni się z Listkiewiczem i być może gdzieś będzie miał oczyszczenie polskiej piłki z korupcji, a stanie w obronie pozycji kolegi. Tak jak Wałęsa stanął od razu w obronie Wachowskiego.


Tagi: ; ; ; ;

środa, 17 stycznia 2007

Wołoszański - szpieg w blasku jupiterów

Piotr Gontarczyk ujawnił w dzisiejszej "Rzepie" materiały świadczące o współpracy Bogusława Wołoszańskiego z wywiadem PRL. Według materiałów SB zgromadzonych w IPN, autor "Sensacji XX wieku" sam wybrał sobie pseudonim Ben (bezpieka zarejestrowała go jednak jako kontakt operacyjny Rewo) i własnoręcznie sporządził zobowiązanie do współpracy.

Wołoszański - zobowiązanie do współpracy

Po przeszkoleniu wywiadowczym wysłano go do Londynu, gdzie, jako korespondent Polskiego Radia i Telewizji, miał m.in. rozpracowywać środowiska polonijne i zachodnich dziennikarzy. Choć efekty pracy wywiadowczej Rewo były mizerne (Wołoszański spotkał się - jak widać niebezpodstawnie - z powszechną podejrzliwością), agent brał pieniądze, jako zwrot kosztów czynionych w tej materii starań. Jak pisze Gontarczyk, dla agenta korzyści były znacznie bardziej znaczące niż dla SB. Szlifowanie języka i pobyt na Zachodzie mogły być (i zapewne były) "drogą do kariery i gwarancją kolejnych awansów w uprzywilejowanej kaście "elit" PRL. Umożliwiły lepszy start w warunkach konkurencji, która nastała w czasach III RP. Nie wspominając o kilkuset funtach wyciągniętych na lunche." Żenujące jest tłumaczenie się samego Wołoszańskiego, który przyznał, że owszem, zdecydował się na współpracę z bezpieką, bo mógł w ten sposób zdobyć wiedzę o mechanizmach działania wywiadu.

Ujawnienie niechlubnej przeszłości tej marginalnej w szerszym życiu publicznym postaci, odsłoniło też inną ciekawą rzecz. Mianowicie to, do jakich ocen i wniosków odnośnie współpracy ze zbrodniczą organizacją mogą się niektórzy posunąć wtedy, gdy współpracę tę podjęła osoba popularna, obecna w mediach, a na dodatek zajmująca się tematyką wojenną, której częścią są gry wywiadów. Radosław Lipszyc, jeden z redaktorów lewicowej "Krytyki Politycznej" wezwał na swoim blogu w Salonie24, aby Wołoszański "nie dementował" informacji o jego współpracy z SB, bo "..dla tego dziennikarza może się to paradoksalnie okazać bardzo korzystne". Czyli, skoro dzięki współpracy z SB można jeszcze zyskać na popularności i zarobić (wydając kolejne książki i przygotowując kolejne programy), to nic w tym złego. Co więcej – należy to bezwzględnie wykorzystać. Lipszyc pisze - "Teraz jego [Wołoszańskiego] wizerunek uległ nagłemu wzbogaceniu - jest ekspertem, bo był szpiegiem. Proste.". Dla mnie nie, z wyjątkiem jednego - po czyjej stronie był agentem..


Tagi: ; ; ;

wtorek, 16 stycznia 2007

Różne źródła

Tomasz Sakiewicz

W poniedziałek wieczorem w warszawskiej kawiarni "Rozdroże" Tomasz Sakiewicz spotkał się z czytelnikami "Gazety Polskiej". Dyskusję, która miała toczyć się wokół lustracji, zdominowała sprawa arcybiskupa Wielgusa wywołana grudniową publikacją "GP". Sakiewicz nie zdradził jednak tego, jak i do jakich konkretnie materiałów świadczących o współpracy abp. z SB dotarła gazeta. Mówił jedynie, że dziennikarze potwierdzali informacje w kilku źródłach. Powiedział natomiast, że wbrew temu, o czym do końca zapewniał sam abp Wielgus, skrzywdził on prawdopodobnie wiele osób. Naczelny "GP" mówił, że redakcja zdawała sobie sprawę, iż ujawnienie sprawy Wielgusa być może spowoduje nawet utratę części czytelników, w zdecydowanej większości przecież katolików. Biorąc pod uwagę zbliżający się ingres nie mogli jednak postąpić inaczej. Publikacja materiałów później wywołałaby tylko większy kryzys w Kościele. Po otwarciu archiwów IPN, które ma nastąpić w marcu, byłoby to przecież kwestią czasu.

Korzystając z okazji, że na spotkaniu był również Przemysław Harczuk - autor artykułu o abp. Wielgusie..

Przemysław Harczuk

.. zadałem mu kilka pytań. Odnośnie interesujących mnie dokumentów potwierdził jednak tylko to, co mówił Sakiewicz. Czyli, że "to były różne źródła". Różne źródła mogą jednak oznaczać różnych informatorów tego samego zestawu dokumentów, dlatego zadałem pytanie wprost, czy są inne dokumenty. Otrzymałem jednak tylko standardową odpowiedź w sytuacji, gdy nie chce się niczego ujawnić: "nie potwierdzam i nie zaprzeczam". Nie uzyskałem zatem, niestety, potwierdzenia swoich przypuszczeń, że "GP" dysponuje jeszcze innymi materiałami niż akta wywiadu PRL, które udostępniła na swojej stronie internetowej.


Tagi: ; ; ;

poniedziałek, 15 stycznia 2007

Dziennik - zmielone wydanie

Cofnięta jedynka Dziennika

Wydrukowane już egzemplarze weekendowego wydania "Dziennika" trafiły na przemiał. W ich miejsce do kiosków trafiły nowe. Usunięto artykuł "Arcybiskup w aktach SB", a w jego miejsce pojawił się na jedynce nowy materiał; wewnątrz - autoreklama innego tytułu wydawnictwa. W zniszczonym nakładzie znalazły się informacje o rzekomej współpracy jednego z biskupów z SB. Miał on zostać zarejestrowany pod kryptonimem "Teolog" i informować bezpiekę m.in. o tym, kto z duchowieństwa negatywnie wypowiada się o władzy ludowej. Jak podaje dzisiejsze "Życie Warszawy", informacje "Dziennika" miały pochodzić z trzech niezależnych źródeł, jednak mimo to redakcja lub wydawca zdecydowali się na tak drastyczny krok (wydawca oficjalnie odmówił wszelkich komentarzy). W "ŻW" znalazł się także fragment rozmowy z posądzonym o współpracę z SB biskupem, który ostro temu zaprzeczył.

Feralne wydanie "Dziennika" było już jednak kolportowane, gdy zapadła decyzja o usunięciu materiału. Cofnięcie nakładu nie zapobiegło więc wykonaniu zdjęć przez kierowców lub pracowników drukarni i przekazaniu ich do innych redakcji (stąd powyższy fragment cofniętej jedynki "Dziennika" zamieszczony w "ŻW"; na pierwszym planie oczywiście jedynka, która trafiła do kiosków). Zastanawiający jest powód całego zamieszania. Czy zebrane dowody okazały się zbyt słabe, czy może ktoś celowo wprowadził redakcję na minę? I czy na minie tej miała polec tylko rzetelność redakcji "Dziennika", czy też w powietrze wylecieć miała cała lustracja. Choć na razie nic na ten temat więcej nie wiadomo, prawdę zapewne niedługo poznamy.


Tagi: ; ;

niedziela, 14 stycznia 2007

Rekomendacja

Marek Borowski Jutrzejsze "Wprost" denuncjuje Marka Borowskiego. W tygodniku czytamy, że lider SDPl (dawniej członek SLD i PZPR) mógł być współpracownikiem cywilnego wywiadu PRL. Co prawda, jako kandydat na prezydenta, Borowski przeszedł obowiązkową lustrację - sąd stwierdził, że w 1978 roku Borowski został "zabezpieczony" przez wywiad MSW, co oznaczało tylko wytypowanie go do werbunku. "Wprost" powołuje się jednak na nieznane wcześnie materiały znajdujące się w części raportu komisji likwidacyjnej WSI dotyczącej działalności Grzegorza Żemka. "Żemek zarekomendował Borowskiego do zwerbowania przez wojskowe służby PRL. Zgodnie z ówczesnymi procedurami II Zarząd Sztabu Generalnego LWP wysłał pytanie do kartoteki SB, czy kandydat na TW nie jest już zwerbowany przez cywilne służby. W odpowiedzi SB poinformowała (na tak zwanej karcie sprawdzającej E-15), że Borowski.. "znajduje się na kontakcie" Departamentu I MSW (wywiad cywilny)".

Sprawa nie jest jednoznaczna, bo zdaniem jednego z historyków IPN określenie "na kontakcie" dowodzi, że osoba pozostająca w takich związkach z bezpieką była jej współpracownikiem. Według innego - nie. Główny zainteresowany oczywiście zaprzecza, że współpracował ze specsłużbami PRL i grozi pozwami sądowymi tym, którzy będą twierdzić inaczej.

Mnie ciekawi jeden drobiazg - czym Borowski zasłużył sobie na rekomendację Grzegorza Żemka (późniejszego dyrektora generalnego FOZZ). Zapewne nie chodziło tylko o to, że pochodził z czerwonej dynastii, jak to określił jeden z internautów na forum Kraj Gazety.pl. Borowski to bratanek Jakuba Bermana a jego ojciec, Aron Berman, w czasach II RP członek sekretariatu KPP, był trzykrotnie skazywany za działalność wymierzoną w interesy Polski, po wojnie należał do największych stalinizatorów polskiej prasy - jako redaktor naczelny "Życia Warszawa" i później wicenaczelny "Trybuny Ludu".


Tagi: ; ; ;

Nie pisałem o Skrzypku

I myślałem, że już nie napiszę. A jednak. Czarna propaganda politycznych przeciwników tej kandydatury - niech się nikt nie łudzi, że chodzi o coś innego niż o politykę - osiągnęła już bowiem poziom absurdu i przekroczyła wszelkie granice podłości. Fakt, że Balcerowicza również nie oszczędzano na stanowisku prezesa NBP, ale w przypadku Sławomira Skrzypka jest to po prostu nieustająca wprost propagandowa kanonada. Czymże na nią zasłużył? Przecież nie tym, że nie ma "dorobku naukowego", jakby był on niezbędny do podejmowania decyzji w NBP. Odmówiono mu nawet wykształcenia, przy zastosowaniu standardowych uczelnianych procedur - podważano użyteczność dokonanej przez niego nostryfikacji dyplomu jednej z amerykańskich uczelni na SGH. Głównym argumentem było to, że "nie studiował na SGH". Cóż się jednak dziwić, skoro dla podnoszących tę kwestię, autorytetem jest ten, który.. studiował, ale jak wiadomo żadnego dyplomu nie uzyskał.

W sprawie Skrzypka jako finansowy autorytet, wypowiadała się Hanna Gronkiewicz-Waltz, która, zostając prezesem NBP, miała jedynie tytuł.. magistra prawa oraz była adiunktem na Wydziale Prawa Kanonicznego ATK. O ile lepszy jest Sławomir Skrzypek? Fakt, że jego pierwszym ukończonym kierunkiem była inżynieria budowlana, ale ma MBA dwóch amerykańskich uniwersytetów, z rozszerzonym programem w zakresie finansów, pracował w NIK, był wiceprezesem największego banku w Polsce, członkiem zarządu PKP i szefem rady nadzorczej TVP. Jakimi kwalifikacjami i doświadczeniem musiałby dysponować, aby chociaż poczekać z oceną na jego pierwsze decyzje i nie kamienować go, zanim nie udzieli przynajmniej jednego komentarza, dotyczącego polskiego rynku finansowego.

A jeśli już coś powie, należy to zmanipulować, dodać śmieszne obrazki i rzucić na żer. W ostatnich dniach zaczęła bowiem krążyć w Internecie fałszywka - zmontowane nagranie wypowiedzi Skrzypka podczas przesłuchań przed sejmową komisją. Po pełnych oburzenia komentarzach bywalców blogów, sympatyzujących z PO i lewicą, w końcu i ja odsłuchałem nagranie. Myślałem, że będzie naprawdę kompromitujące. Nie dość, że okazało się zgrabnym montażem, a nie "taśmą prawdy", to niczego w nim nie było, poza zapisem ogromnie zestresowanego człowieka, który bardzo się z tego powodu jąka i raz jeden pomylił miliony z miliardami. Podłe, niskie, fałszywe..


Tagi: ; ; ;

czwartek, 11 stycznia 2007

Dziadku, a jak to z tą III RP było?

Tak jak aktorka Joanna Szczepkowska..

Joanna Szczepkowska

ogłosiła w wieczornym wydaniu "Dziennika Telewizyjnego" w 1989 roku koniec komunizmu w Polsce, tak wczoraj moralną śmierć III Rzeczpospolitej obwieścił Maciej Rybiński.


Maciej Rybiński

Zrobił to w artykule "Koniec Polski Kiszczaka i Michnika" opublikowanym w "Dzieniku".

Oba fakty są oczywiście symboliczne. Niewinną z pozoru wypowiedź Szczepkowskiej sprzed osiemnastu lat poprzedzał i Okrągły Stół, i wybory do sejmu, co prawda kontraktowego. Artykuł Rybińskiego pojawił na fali pozytywnych emocji, związanych z rezygnacją abp. Wielgusa z funkcji metropolity warszawskiego, spowodowanej publicznymi kłamstwami i współpracą hierarchy z peerelowską bezpieką (kolejność przewin biskupa nieprzypadkowa). Cóż zatem miałoby to mieć wspólnego z narodzinami nowej Polski?

Gdyby jednak nie odbyła się publiczna debata nad postępowaniem biskupa, do jego odwołania by zapewne nie doszło. Pisałem o tym w poprzedniej notce. Chciałbym przy okazji nieśmiało zauważyć, że ja też ogłosiłem narodziny kolejnej RP (mniejsza o numery, chodzi przecież o imponderabilia), na kilka godzin przed Rybińskim. Choć zapewne on musiał oddać materiał do druku wcześniej, niż ja nacisnąłem przycisk "Publish" na swoim blogu.

Dość prywaty ;). Dzisiaj w "Dzienniku" dalszy ciąg konsolacji po III RP. Jeszcze jednak ciepłego Michnika i spółkę konsumują m.in. Ryszard Legutko i Wiesław Chrzanowski. Warto w tych dniach mieć tę gazetę pod ręką, co by potem wnukom na pytanie: "- Dziadku, a jak skończyła się III RP?" nie odpowiadać: "- No jak to jak, wnusiu kochany.. Załatwił ją Rybiński. Jednym artykułem!"

Tagi: ; ; ; ;

środa, 10 stycznia 2007

Co by było, gdyby..



Wymuszona przez papieża rezygnacja metropolity warszawskiego Stanisława Wielgusa pokazała niezdolność biskupów do samodzielnego uporania się z moralnie nagannym postępowaniem jednego z nich. Cała sytuacja ujawniła jednak nie tylko słabość kościelnej hierarchii, ale także i potęgę mediów. Gdyby nie one, całej sprawy by nie było. Można się oczywiście zastanawiać, kto dał mediom mandat (i jaki - moralny? demokratyczny?) do tak daleko idącej ingerencji w sprawy Kościoła, ale nie o tym teraz chciałem powiedzieć. W ostatnich dniach przed ingresem jednym głosem mówili publicyści "Gazety Polskiej", "Dziennika", "Rzeczpospolitej" a także większość komentatorów zapraszanych do radia (nie wyłączając TOK FM) i telewizji. Ton nadały jednak wspomniane opiniotwórcze tytuły prasowe. W opozycji do głównego nurtu znajdowała się praktycznie tylko "Gazeta Wyborcza" i media związane z o. Tadeuszem Rydzykiem. Czyli myślącymi inaczej byli tylko salonowi i radiomaryjni fundamentaliści, co w sumie nie jest dziwne, bo skrajnościom bardzo blisko do siebie.

Zastanawiam się jednak, co by było, gdyby publikacja "Gazety Polskiej", ujawniająca prawdę o przeszłości arcybiskupa Wielgusa, ukazała się w innej rzeczywistości medialnej. Tej sprzed jeszcze zaledwie kilkunastu miesięcy, kiedy w kioskach nie było "Dziennika", a spektrum debaty publicznej wyznaczały "Gazeta Wyborcza", jej brukowa mutacja "Nowy Dzień" (poświęciłem tej gadzinówce pierwszy wpis na blogu), TVP Dworaka (czyli telewizja dworska PO), a jeszcze wcześniej Kwiatkowskiego (dworska telewizja SLD), zlisiowiała TVN/TVN24 oraz jakże trafnie określona przez jednego z blogerów "Rzeczpospolita Wyborcza". Całej sprawie ukręcono by prawdopodobnie łeb, a zamiast ożywczego oczyszczenia w Kościele, ukamienowana zostałaby "Gazeta Polska". Być może artykuł by nawet nie powstał, bo redakcja nie dostrzegłaby żadnych szans na jego pozytywny skutek. Nie jest także wykluczone, że gdyby w politycznym otoczeniu nic przez ostatnie miesiące się nie zmieniło, nie byłoby i.. samej "Gazety Polskiej". Tajemnicza, związana z dawnymi służbami specjalnymi, spółka King&King chciała przejąć kontrolę nad tytułem a teraz się z nim procesuje. Czy zatem stał się cud, że skończyło się happy-endem? Czy to po prostu IV RP..


Tagi: ; ; ;

poniedziałek, 8 stycznia 2007

W służbie prawdzie

Isakowicz-Zaleski Niezależna Gazeta Polska

Nawet jeśli prawda może powodować zgorszenie, lepiej dopuścić do zgorszenia, niż wyrzec się prawdy - nauczał papież Grzegorz I Wielki. Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski, zwolennik lustracji w Kościele, jest pierwszym laureatem nagrody jego imienia, którą co roku będzie przyznawała redakcja "Niezależnej Gazety Polskiej". Już w lutym ma się ukazać książka, w której ksiądz ma ujawnić tajnych współpracowników bezpieki, także duchownych, którzy na niego donosili. Mam nadzieję, że po przykrych doświadczeniach ostatnich dni już nic nie przeszkodzi w wydaniu książki, a po jej ukazaniu się księdza nie spotkają szykany ze strony hierarchii kościelnej. Ojciec Święty Benedykt XVI, a wcześniej Grzegorz I Wielki, wskazali wyraźnie drogę, którą powinien podążać Kościół. Także ten hierarchiczny.


Tagi: ; ;

niedziela, 7 stycznia 2007

Kryzysu w Kościele ciąg dalszy

Arcybiskup Stanisław Wielgus i kardynał Józef Glemp

Arcybiskup Stanisław Wielgus nie jest już zwierzchnikiem archidiecezji warszawskiej. Stanowiskiem tym cieszył się formalnie zaledwie dwa dni, a do uroczystego objęcia diecezji (ingresu) nie doszło. Papież Benedykt XVI "przyjął rezygnację biskupa", co oczywiście należy rozumieć, jako odwołanie JE z tej funkcji przez Watykan. Zamiast ingresu, odbyła się msza dziękczynna za 25 lat posługi prymasa Glempa. O zmianie wierni dowiedzieli się zaledwie kilkadziesiąt minut przed mszą.

Niestety, niemoralne postępowanie biskupa, które doprowadziło do bezprecedensowego przesilenia w Kościele, nie zostało w żaden sposób napiętnowane. Przeciwnie. Przez prymasa Glempa, który wygłosił homilię, potępiony został IPN - "Dokonał się nad arcybiskupem Stanisławem Wielgusem sąd. Cóż to za sąd na podstawie świstków, dokumentów trzeci raz odbijanych? My nie chcemy takich sądów", a biskup usprawiedliwiony - "..został uwikłany w zależność wobec SB. Abp Wielgus był przymuszony szykanami, krzykiem, wrzaskiem by się włączył w rolę współpracownika.."."św. Piotr nie był ideałem bez skazy, zwłaszcza gdy zaparł się Jezusa. Mimo to Jezus powierzył Piotrowi Kościół".

Mamy zatem do czynienia z podważeniem woli papieża i dezawuowaniem roli IPN oraz pracujących nad sprawą abp. Wielgusa komisji naukowych (w tym jednej kościelnej). Widać także niezdolność nie tylko do oceny niemoralnych czynów (współpraca abp. Wielgusa z SB i jego kłamstwa w ostatnich dniach), ale i nawet nazwania ich po imieniu. A któż, jeśli nie prymas, powinien być w takiej sprawie awangardą? Rano wydawało się, że kryzys w Kościele zostanie dzięki interwencji papieża zażegnany. Niestety, przed nami jeszcze ciąg dalszy..


Tagi: ; ;

Rezygnacja z kłamstwami w tle

Arcybiskup Stanisław Wielgus

Odwołanie ingresu, czy raczej ustąpienie abp. Wielgusa z urzędu metropolity warszawskiego podczas dzisiejszej mszy, ujawnia kolejne kłamstwa hierarchy. Jeśli Benedykt XVI odwołał go w ostatniej chwili, świadczy to przede wszystkim o tym, że nie znał wielu szczegółów odnośnie współpracy arcybiskupa z SB. A ten ostatni kilkakrotnie publicznie zapewniał, że papież ma dokładną wiedzę o jego przeszłości. Wygląda więc na to, że arcybiskup okłamał po raz kolejny wiernych, ale również i papieża. Dzięki Bogu, można już chyba (informacje o rezygnacji są nadal nieoficjalne) odetchnąć, że kariera takiej osoby została wreszcie powstrzymana a jedność Kościoła uratowana.


PS. (godz. 10.18) Przyjęcie przez papieża rezygnacji abp. Wielgusa ze zwierzchnictwa nad archidiecezją warszawską zostało potwierdzone (Radio Watykańskie).


Tagi:

Nieznane dowody współpracy abp. Wielgusa z SB

Na blogu Igora Janke, a wcześniej u Galby, rozgorzała dyskusja o tym, jakimi dokumentami dysponowała "Gazeta Polska" w momencie pierwszej publikacji na temat współpracy abp. Wielgusa z SB. Alex zwrócił uwagę na to, że na opublikowanych przedwczoraj przez GP kserokopiach dokumentów widnieje aktualna data (4 stycznia tego roku).

Data kserokopii akt Wielgusa

Dla przypomnienia "Gazeta Polska" swoją pierwszą publikację o arcybiskupie datowała na 19 grudnia. Oficjalne oświadczenie IPN, zaraz po publikacji, mówiło natomiast, że GP nie zwracała się o żadne materiały dotyczące abp. Czy zatem mamy dowód na to, że GP wcześniej tymi dokumentami nie dysponowała? Zdaniem niektórych komentatorów być może oznacza to też, że GP ma inne dokumenty, niż te IPN-owskie i tylko kwestią czasu jest, kiedy poznamy więcej szczegółów odnośnie współpracy Stanisława Wielgusa z Bezpieką.

Moim zdaniem - choć to oczywiście tylko dedukcja - skoro GP nie występowała (bezpośrednio, czy poprzez zaprzyjaźnionych historyków) do IPN o dokumenty dotyczące abp. Wielgusa, to musiała dokładnie wiedzieć, co się w nich znajduje. Czy w przeciwnym wypadku, autorzy artykułu nie byliby ciekawi, czy w IPN znajdują się jakiekolwiek materiały o Stanisławie Wielgusie? Niech każdy postawi się w sytuacji autora artykułu, który - powiedzmy - uzyskuje informacje o współpracy abp Wielgusa z wywiadem PRL z innego źródła niż IPN. Czy nie chciałby zatem zapoznać się również z kwerendą w IPN? Już nawet nie chodzi o rzetelność dziennikarską, ale o zwykłą ciekawość. A zatem, moim zdaniem, data na fotokopii nie jest żadnym dowodem na to, że GP nie znała wcześniej materiałów IPN-owskich. Znała je być może tylko z omówień kogoś, kto się z nimi zapoznał, ale na tyle pewnych i dokładnych, że redakcja nie zadała sobie trudu, aby oficjalnie wystąpić do IPN o wgląd do tych materiałów.

Ciekawsza jest natomiast.. inna data - filmowania akt i ich zdania do archiwum.

Data zdania akt Wielgusa do archiwum

Porównując powyższą datę z artykułem w GP, w którym zawarto stwierdzenia, że abp. Wielgus współpracował z Bezpieką aż do stycznia 1990 roku otrzymamy jednoznaczny dowód na to, że redakcja oparła swoją publikację także (a może nawet - wbrew temu, co napisałem wcześniej - tylko) na innych dokumentach (lub źródłach osobowych), niż IPN-owskie, które opublikowała na swojej stronie internetowej. Wiedza autorów artykułu wykracza o 10 lat w przyszłość poza datę zmikrofilmowania i złożenia do esbeckiego archiwum ujawnionych do tej pory materiałów.


Tagi: ;

sobota, 6 stycznia 2007

K + M + B 2007

O arcybiskupie Stanisławie Wielgusie powiedziano przez ostatnich kilka dni wiele gorzkich słów. Zasłużył na nie, jeśli nie współpracą ze Służbą Bezpieczeństwa, to tym, że przez ostatnie tygodnie zwodził wiernych i opinię publiczną. Zaraz po pierwszej, nieudokumentowanej publikacji w „Gazecie Polskiej” abp mówił, że "nie współpracował " i "niczego nie podpisywał", by po udostępnieniu jego akt w Internecie przyznać, że "mijał się z prawdą". W świetle ujawnionych przez GP dokumentów i tego, co koniec końców powiedział sam abp. nie budzi wątpliwości to, że i współpracował, i podpisywał. Kwestią jest tylko stopień zaangażowania w te działania i to, czy kogokolwiek skrzywdził.

Abp Wielgus zmieniał wersje nawet w ciągu jednego dnia. Wczoraj rano oświadczył, że nikogo nie zdradził, by wieczorem, już po formalnym objęciu nowych obowiązków przyznać, że skrzywdził jednak Kościół. Częściowe przyznanie się do winy (w oświadczeniu abp. zaprzecza wielu faktom, znajdującym się w aktach SB) i skrucha miało miejsce dopiero po tym, jak objął swoim zwierzchnictwem warszawską archidiecezję. Trudno zatem nie oprzeć się wrażeniu, że abp Wielgus grał przez ostatnie tygodnie na zwłokę, aby wyznanie prawdy nie przeszkodziło mu w karierze. Głównym dylematem w moralnej ocenie postępowania abp. pozostanie moim zdaniem nie to, czy współpracował on z SB, lecz to, że nie miał odwagi się do tego przyznać przed objęciem diecezji.


Tagi:

piątek, 5 stycznia 2007

czwartek, 4 stycznia 2007

Akta

Ze stron Gazety Polskiej i Niezależnej Gazety Polskiej można ściągnąć fotokopie dokumentów świadczących o współpracy Stanisława Wielgusa ze Służbą Bezpieczeństwa. Poniżej tylko cztery strony spośród sześćdziesięciu dziewięciu. Ich lektura nie pozostawia żadnych wątpliwości odnośnie działań figuranta.











Tagi: ;

środa, 3 stycznia 2007

Współpraca z SB i kłamstwa biskupa

"Gazeta Polska", Galba, "Wprost", "Rzeczpospolita"..
(kolejność chronologiczna)

Poniżej fragment mającego się ukazać jutro artykułu w "Rzeczpospolitej", udostępniony "Salonowi24" przez redakcję „Rz”:

„Z esbeckich akt zgromadzonych w Instytucie Pamięci Narodowej wyłania się ponury obraz wieloletniej i zakrojonej na szeroką skalę współpracy duchownego z tajnymi służbami PRL. Ksiądz Wielgus nie spotykał się z funkcjonariuszami SB tylko w sprawach paszportowych, jak dotąd utrzymywał. Był cennym agentem. Nosił rozmaite pseudonimy — Adam, Adam Wysocki, Grey. Odbył specjalne przeszkolenie wywiadowcze, usiłował przeniknąć do środowiska Radia Wolna Europa w Monachium, przez wiele lat utrzymywał kontakty z IV wydziałem Komendy Wojewódzkiej MO w Lublinie: pisał dla esbeków analizy o pracownikach Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, a prowadzącym go oficerom dostarczał nagrania z przemówień i kazań hierarchów kościelnych.

Dlaczego to robił? Dokumenty nie zostawiają złudzeń — głównym powodem była przemożna chęć przyspieszenia kariery naukowej”.


Tagi: ;

Męska decyzja

Jan i Nelly Rokita

"Platforma skręca na lewo. Tusk zdecydował się na współpracę z lewicą i Aleksandrem Kwaśniewskim. Rokita mu w tym przeszkadza, więc brutalnie wyrzucono mu jego sejmowego asystenta i odsunięto od prac gabinetu cieni, którego był pomysłodawcą. Musiałam przerwać ten koszmar."

Tak tłumaczy swoje odejście z PO Nelly Rokita w dzisiejszym "Dzienniku". Można jeszcze do tego dorzucić niemal roczne zwodzenie Rokity stanowiskiem szefa klubu parlamentarnego i wręcz chamskie wypowiedzi krakowskich platformersów, którzy na krytyce Rokity chcą jak widać ugrać lepszą pozycję w partii, skoro takie jest zapotrzebowanie jej liderów. Ciekaw jestem, jak długo jeszcze wytrzyma te upokorzenia sam Jan Maria.

Swoją drogą, ciekawa to partia, której aparat (zarówno zarząd, jak i doły) tak traktuje jednego ze swoich (i nie tylko) najwybitniejszych polityków. Ale i sam Rokita stracił też chyba zupełnie instynkt polityczny, tkwiąc w takim bagnie. To Nelly, występując z PO, zachowała się jak rasowy polityk. Podjęła "męską" decyzję, na którą nie może zdecydować się jej mąż..


Tagi: ;